niedziela, 23 listopada 2014

Odcinek czwarty ("nie wierzyłem w to, co mówię, a moje słowa były ostateczne")

Zamęt zapanował w szkole, jakiego nigdy wcześniej nie widziano. Czyn Czarka wywołał u wielu radość z usunięcia despotycznej „dyry”. Inni popadli w popłoch. Ponieważ wydawało się, że Kulkowska i jej towarzysz mogą sprowadzić na szkołę jakieś oddziały policyjne, spora grupa uczniów popędziła do wyjść z budynku. Nauczycieli nie było widać, zresztą pewnie nie zwrócono by na nich uwagi. Tymczasem spontanicznie zebrała się narada na sali gimnastycznej, gdzie dało się łatwo dotrzeć przejściem z pierwszego piętra.

Najbardziej zapaleni wołali, żeby wykorzystać sytuację i zażądać formalnej wymiany kierownictwa liceum. Zdawał się ich popierać sam Czarek, któremu tamci na próżno podsuwali składane krzesło, by na nim stanął i przemawiał. Szkolny samorząd był właściwie ignorowany.

Wśród obradujących pewna liczba poświęcała się wstrzymywaniu śmielszych zapędów. Gdy na chwilę zrobiło się nieco ciszej, bo większość przekonań i pragnień została wypowiedziana, na krzesło wszedł mówca w luźnej bluzie. Siedzisko zachybotało mu pod nogami; aktywista uciszył zebranych gwałtownym gestem.

― Ludzie! Dajecie się omamiać! ― oznajmił. ― Myślicie, że ten tu Czesław chce nam z dobrej woli szkołę oczyścić? No dupy to na pewno szuka! Przyjedzie policja i spuści łomot mięczakom! I rację będzie miała!

― Czekamy! ― zabrzmiał skądś chłopięcy głos.

Emilia zastanawiała się, skąd pamięta natchnionego obrońcę ładu: z trudem przypomniała sobie jego wpisy w Sieci „masakrujące” krytyków polityki Rosji. Wzburzenie na sali podniósł wyraźny ruch Cezarego-„Czesława” ku drzwiom; ktoś idzie? ― pytali ludzie jedni drugich. Jakiś maturzysta zwrócił Emilii uwagę, że chyba dzwoni jej telefon.

To był tata. Odebrała niechętnie, wiedząc, że nie będzie się tutaj wygodnie rozmawiać. Słowa rodzica przychodziły mocne, wyraźnie obce temu, w czym była teraz.

― Cześć, Emilio, gdzie jesteś?

― W szkole ― odpowiedziała, z trudem utrzymując równowagę w tłumie.

― Właśnie słyszę tam jakiś sejm czarownic. Idź do domu.

― Nie mogę, tato!

― Emilio, ja zwalniam się z pracy, by dopilnować, żebyś wróciła.

― Może mnie źle zrozumiałeś, ja fizycznie nie mogę. Jestem w środku wiecu.

Może przyjść więc po ciebie?

(Lekka ironia?)

Dzięki, wiesz, może jednak sobie poradzę. Będę u nas za dwadzieścia minut, dobrze? To na razie.

Nie umiejąc się pozbyć wrażenia, że wszyscy ci masywni, nieprzewidywalni ludzie spoglądają na nią z pobłażaniem, Emilia wydostała się na względnie otwartą przestrzeń. Mniej niż minutę przedtem to samo udało się otoczeniu Czarka. Ktoś mógł pomyśleć, że hakerka podążyła za nimi. Rzeczywiście zobaczyła ich w pustych korytarzach, usłyszała strzęp rozmowy: młody biznesmen mówił, że trzeba poczekać, co się jutro zdarzy, a póki co ukryć się u pana... nie pochwyciła nazwiska. Oczy Czarka i Emilii spotkały się na mgnienie; przyspieszyła zaraz kroku.

W przejściu na środku szatni leżała rozłożona i rozdeptana czerwona parasolka. Przecież dzisiaj nie padało? Poza tym otoczenie pozostawało w znanym, najlepszym porządku. Kiedy zakładała kurtkę przy wieszaku swojej klasy, spod opadającej ekscytacji wydostało się w Emilii zdziwienie, że z tak przeżytych zajść nie da się prawie nic wyciągnąć. Gdzieś by się położyła. A przez chwilę wtedy zdawało jej się, że nastąpi wielka, jak to się nazywa, rewolucja.

Dopiero w pobliżu bramy zza metalowych prętów płotu (6) wyłonił się radiowóz. Stopa dziewczyny zatrzymała się nad ziemią, ślina popłynęła pociągnięta w głąb przełyku, ale nie było nic rozsądniejszego pod ręką niż iść dalej. Gdy się przyjrzeć, wzrok ― dzięki wzajemnemu pobudzaniu się neuronów, nauczonych, że jednocześnie osiągają progowe potencjały prądu ― składał ciemne postacie uczestniczące w scenie aresztowania. Emilia wyszła przez furtkę i skręciła w lewo.

Miasto zmieniało się z tygodnia na tydzień. Witryny sklepów były poobklejane krzykliwymi ogłoszeniami cen spuszczonych o kilkadziesiąt procent. Dało się dostać niesłychane towary, jak trójwymiarowy czytnik książek, ale w sumie po co. Jakie to uspokajające, że ludzie i szkoła są już tak daleko. I znowu wszystko będzie się działo gdzieś poza zasięgiem, w zewnętrznym świecie.

Żeby nie pogrążać się w jakichś melancholiach, Emilia zdecydowała stanowczo dokonać intelektualnego przełamania teraz. Tylko na jakim odcinku frontu? Delektowała się przeglądem swoich zaledwie napoczętych zamierzeń i planów, ale w istocie i ta obfitość potrafiła być dołująca.

Już lepiej nie myśleć o niczym, tylko patrzeć na mijanych ludzi i budynki. Przejść przez ulicę obok słupa ogłoszeniowego. Przebiec po schodach koło betonowej budy ze sklepem spożywczym. Powiedzieć „dzień dobry” sąsiadce Latowej popychającej taczkę na podwórzu.

Emilia całkiem bezmyślnie przedostała się z ulicy aż do przedpokoju w domu, gdzie rzuciła w kąt plecak. Słysząc dźwięk otwartego kranu, wywnioskowała, że tata już przyjechał. Poszła do kuchni, chcąc czym prędzej upaść tyłkiem na taboret.

Tata uśmiechał się współczująco. Przesunął w stronę jedynej córki stojący na stole kubek z kawą, ten z motywem z Paryża. Podobna gościnność się nie zdarzała i Emilia podejrzliwie podniosła oczy na rodzica. Siwiał; rysy twarzy miał twardsze, niż kiedy ona była mniejsza, on młodszy (7).

Dobrze, że przyszłaś ― powiedział.

Nie pozostawiłeś wiele wyboru, tato.

Nie mogłem, słońce. Widzę, że kończy się w Polsce epoka, by tak powiedzieć, względnego porządku.

Nie pamiętam, żebyś był kiedyś specjalnie zadowolony.

Widzisz (ale usiądźmy), w sumie masz rację. Jednak obecnie jesteśmy na jeszcze innym poziomie dziania się spraw. Boję się o ciebie.

No rzeczywiście! Pokręciła głową.

Co to za miny ― zdenerwował się ojciec. ― Opowiedz mi, co się stało.

Tato, skoro kazałeś mi przyjść, to chyba wiesz. Wyrzuciliśmy Kulkowską.

Słyszałem, że ktoś wam pomógł.

Krok za krokiem pan Dłociliski wydobył z opornej córki obraz ciągu wydarzeń na dużej przerwie. Emilia obawiała się, jak zostanie przyjęta wiadomość, że zgłosiła się do delegacji w sprawie wyrzucenia Sylwii. Tata nic na to nie powiedział. Jego uwagę przyciągały słowa poszczególnych osób, zwłaszcza na wiecu w hali.

Już ci wystarczy? ― zapytała wreszcie.

W zasadzie tak, Emilko, nie będę już cię męczył.

Nie odpowiedziała, a on milczał i patrzył zamyślony w stół, co się u niego widziało często. Tym razem jednak Emilia poczuła się dotknięta dziwnym strachem.

A co w urzędzie? ― odezwała się. Nigdy wprawdzie nie ciekawiło jej to zanadto.

Dostaliśmy wiadomości, jak się domyślasz. Wasza dyrektorka podlegała przecież mojemu szefowi.

Widziałam policję.

Nie dziwi mnie to.

Co będzie ze szkołą?

Tata, jeżeli nawet były mu znane jakieś zarządzenia, to nie chciał dużo wyjawić. Bardziej widząc okolice, gdzie krąży myśl ojca, niż z samych jego zdań hakerka nabrała przekonania, że reakcja władzy będzie raczej słaba. Liczne miejscowości w całym kraju opanowywali ludzie dysponujący odpowiednim sprzętem sprawczym, żeby na przykład zmienić porę roku i masowo produkować broń i banany. Emilia nie miała pojęcia o takich rzeczach, bo od dawna nie oglądała z rodzicami dzienników telewizyjnych, a w szkole zupełnie inne sprawy wszystkich interesowały.

― Właściwie muszę ci coś jeszcze powiedzieć ― westchnął pan Dłociliski, gładząc córkę po ramieniu. ― Będę teraz pracował na szczeblu wojewódzkim, bo powstaje taki nadzwyczajny komitet... powołany przez ministra spraw wewnętrznych, żeby próbować ogarniać ten bajzel. Będę musiał na jakiś czas się wyprowadzić od ciebie i mamy.

― No wiesz co! ― dziewczyna zmartwiała, a pod powiekami poczuła wilgoć. ― Nie możesz, tato. Teraz to i ja się boję.

― Posłuchaj, Emilko, kiedy ja tam pojadę, to dopiero będę miał jakieś możliwości działania. Także chronienia ciebie i mamy. Na pewno większe, niż mam teraz. I na pewno zachowamy kontakt, są telefony, i te twoje komputery...

Emilia rozkleiła się naprawdę, trwoga jakby objęła ją od tyłu lodowatym uściskiem, aż dla siebie samej, tak kwilącej i proszącej przy ojcowskiej piersi, hakerka poczuła coś w rodzaju pogardy. Tak zależeć od rodziców. W pewnym momencie tata chwycił ją silniej, spojrzał w oczy i powiedział coś takiego:

― Musisz być mocna. Jesteś wykształcona jak na swój wiek; dlatego masz obowiązek odpierania pierwotnego chaosu. To dotyczy wszystkiego. Zawsze kiedy mówisz albo czynisz gest, utrzymuj wstrzemięźliwość i elegancję, nie tylko po to, żebyś się sobie bardziej podobała. Możesz komuś sobą przypomnieć coś ważnego.

Tego było już za wiele; do reszty obmierzły jej takie mądrości, jakich się w życiu zdążyła już nasłuchać. Odtrąciła wściekła ojca i pobiegła na schody, by schować się w swoim pokoju na górze. Emilia zamknęła z rozmachem drzwi, po czym upadła na tapczan: wciągnęła ustami i nosem znany zapach poduszki, która od lat dawała się przytulać, cierpliwie znosząc napady wściekłości i płaczu. Lekko ochłonąwszy, młoda hakerka rozgniewała się na siebie, że tak to dziecinnie rozegrała przed chwilą, ale nie mogła już tego odwrócić. Wydawało jej się, że osiągnęła dno koszmaru: sama była do niczego, a przy sobie nie miała nikogo.

Po jakimś czasie wstała i uruchomiła komputer. Zaszumiało chłodzenie. Przy wyborze systemu uderzyła niecierpliwie enter, wstukała swoje hasło na ekranie logowania. Na ekran wyskoczył linuksowy pulpit z podłożonym w tle tatrzańskim krajobrazem. Hakerka klawiszem przywołała terminal. W czarnym oknie zamigotał kursor.

― vi \\ [= ENTER] ― rozkazała maszynie.

Pojawił się widok wstępny edytora. Emilia przełączyła go w tryb pisania i westchnęła, bo ― jak zwykle ― wiedziała tylko ogólnie, co chce zawarunkować. Cały dzień nachodziły jej umysł te cholerne neurony. Chętnie wlałaby sobie do ust kilka łyków coli, ale oczywiście nie zejdzie po to do kuchni. Ojciec nie zagląda do pokoju i święta racja, niech lepiej tego nie robi. Właściwy pomysł Emilii to wykorzystanie wirtualnej sieci neuronowej do rozłożenia kodu, w którym są napisane informacje sprawcze dla drukarek czterowymiarowych. Z Internetu dało się ściągnąć wystarczająco obszerne bazy danych z przykładami, żeby uczenie sieci przeprowadzić dość porządnie. Dziewczyna obracała w duchu całą teorię tych zagadnień, wyniesioną w prostej formie z książeczki dla licealistów pana Tadeusiewicza. Rzecz jasna, domowy komputer miał za mało mocy. Jednak co to za problem kupić na Allegro kilka układów graficznych i połączyć w sieć ― będzie to sieć fizyczna jako nośnik sieci obliczeniowej, łamiącej jeszcze inny system! Drugie zastrzeżenie, jakie od razu powstało w świadomości Emilii, to jednostronność wyniku, nawet gdy się go uzyska: będzie mogła czytać, a do konstruowania informacji zbliży się niewiele. Ale... kij z tym. Chciało jej się działać.

Zaczęła składać program od najmniejszych części: schematu pojedynczej komórki przetwarzającej sygnał. Emilia z trudem odganiała pokusę, by zająć się na chwilę czym innym albo siedzieć i marzyć, lecz wiedziała, że musi koniecznie z siebie wydusić te dwadzieścia linii (i tak zmieni je później dziesięć razy). Hakerka przełączała się między terminalem a przeglądarką, przez którą sprawdzała w Sieci potrzebne informacje. Prąd myśli nabierał tempa. Emilia zauważyła z zadowoleniem, że uderzenia palców w klawisze modelu M już nie nadążają za krystalizacją programu, jaka dokonywała się w jej umyśle. Wyjęła z szuflady długopis i zeszyt, żeby rzucić na papier szkicowy plan robót. Czuła się znów wolna, silna i piękna. Warto było samotnie pracować, być słabą i nieważną w jakimś nieistotnym życiu nieistotnych ludzi, żeby przeżywać to, to. To. Uśmiechnęła się do siebie. Godzina dochodziła wpół do drugiej po południu.

Gdy wraz z ruchem końcówki przyboru opadała euforia, dziewczyna niejasno zrozumiała, ile ma jeszcze przed sobą godzin programowania. Nie mogła uwierzyć, by udało jej się skończyć. Wróciła do klawiatury i stukała dalsze pięć minut. Po czym, z poczuciem, że poddaje się nieuniknionemu, weszła na Facebook.

Napotkała tam tyle fotografii i wiadomości z tego dnia, że nawet nie próbowała składać z tych kawałków ogólnego obrazu. Najświeższe zdjęcia sprzed ponad godziny pokazywały znajome twarze uczniów, robiących sobie tak zwane słitfocie na zgromadzeniu. Świecili czerwonym podnieceniem. Chyba byli go nieświadomi, kiedy szczerzyli razem zęby do obiektywu. Strąkowska czarowała tłum dramatycznym gestem i gęstymi czarnymi włosami. Kilka zdjęć zbiorowych, gdzie ktoś szarpał, ktoś krzyczał, ktoś uciekał, wyglądało niezrozumiale. Coś w Emilii wzdragało się przed oglądaniem, jednak cóż mogła zrobić z prawdą poza przyjęciem jej: chłonęła więc dalej (8). Późniejsze wpisy, zepchnięte niżej przez algorytm serwisu, zaskakiwały normalnością. Ludzie dalej publikowali ironiczne cytaty o życiu, komentowali sobie zdjęcia i wzajemnie chwalili urodę. Było tam też i mnóstwo memów, i z siedem ważnych aktualności, i ze cztery artykuły do przetrawienia. Firefox zaczął zwalniać, bo ciężar pootwieranych kart zarzynał dwa gigabajty pamięci maszyny. Emilia czytała i czytała, próbując jakoś złagodzić nacisk znów wzbierającej depresji.

Niespostrzeżenie minęła ponad godzina, kiedy ojciec pojawił się w drzwiach tylko po to, by kazać wyłączyć komputer. Emilia spanikowała. Odpowiedziała oczywiście, że już i zaraz, ale była wściekła, że nie uda się jej niczego skończyć.

Zamykając system operacyjny, ułożyła sobie plan naiwnie prosty. Pójdzie do pokoju taty i, jak gdyby nigdy nic, weźmie z półki Argonautów zachodniego Pacyfiku: była w okolicach połowy lektury i już dawno zamierzała ją dokończyć. Czytać będzie u siebie; a że większość czasu pan Malinowski sobie przeleży, zaś młoda Dłociliska poszkicuje programy w zeszycie, o tym się przecież ojciec nie przekona, jeśli przyjdzie na kontrolę. Włączy się też od razu radio w budziku, żeby robiło płaski hałas.

Odczekała w ten sposób trzydzieści minut na tapczanie, zerkając co i rusz na cyfry zegarka. Emilia zbliżyła się do komputera na palcach, odzianych w same skarpetki; sięgnęła do włącznika; popędzała start systemu zniecierpliwionym szeptem. Wiedziała dokładnie, po kolei, gdzie co wciśnie, i jakich potrzeba uzupełnień i zmian. Dosłownie w ostatnim momencie przypomniała sobie, że musi wymienić klawiaturę na cichszą (że też jej się zachciało kiedyś fanaberii!!!). Dziewczyna ostrożnie wysunęła zza szafki jakieś pełne kurzu badziewie za dwadzieścia złotych. Zanurzyła dłoń trzymającą kabel w równie brudne czeluście biurka. Wymacała końcówkę przewodu przy górnym gnieździe PS/2. Zamieniła wtyczki: nie musiało zadziałać. Ale dzięki bogom działało, klawisze wyświetlały znaki zgodnie z normą.

Emilia nakazała sobie pięć wdechów i wydechów, a potem zabrała się do pracy. Cel stawiała sobie minimalistyczny: móc odpalić niewielki program testowy, pozwalający zobaczyć praktyczne funkcjonowanie uwarunkowanych dziś struktur. Nie miało to nic wspólnego z produktem końcowym. Służyło wyłącznie sprawdzeniu postępów i dobremu samopoczuciu hakerki.

― g++ -Wall Icebreak.cpp \\ ― wpisała Emilia w terminalu, gdy zapisała ostatnią zmianę.

„Oblicznica” odpowiedziała warkotem, który trwał kilkanaście sekund. Wykaz błędów zajmował trzy długości ekranu. Hakerka nie pomyślała ani słowa skargi. To należało do rytuału. Pieczołowicie poprawiała przekręcone nazwy i źle postawione znaki interpunkcyjne, po czym próbowała program jeszcze raz, dopóki nie była pewna, że jest nieskazitelny ― przynajmniej o tyle, że przyjmie go kompilator.

― g++ Icebreak.cpp && ./a.out \\

I struktura wcieliła się w realność, a Emilię przebiegł dreszcz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz