niedziela, 23 listopada 2014

Odcinek czwarty ("nie wierzyłem w to, co mówię, a moje słowa były ostateczne")

Zamęt zapanował w szkole, jakiego nigdy wcześniej nie widziano. Czyn Czarka wywołał u wielu radość z usunięcia despotycznej „dyry”. Inni popadli w popłoch. Ponieważ wydawało się, że Kulkowska i jej towarzysz mogą sprowadzić na szkołę jakieś oddziały policyjne, spora grupa uczniów popędziła do wyjść z budynku. Nauczycieli nie było widać, zresztą pewnie nie zwrócono by na nich uwagi. Tymczasem spontanicznie zebrała się narada na sali gimnastycznej, gdzie dało się łatwo dotrzeć przejściem z pierwszego piętra.

Najbardziej zapaleni wołali, żeby wykorzystać sytuację i zażądać formalnej wymiany kierownictwa liceum. Zdawał się ich popierać sam Czarek, któremu tamci na próżno podsuwali składane krzesło, by na nim stanął i przemawiał. Szkolny samorząd był właściwie ignorowany.

Wśród obradujących pewna liczba poświęcała się wstrzymywaniu śmielszych zapędów. Gdy na chwilę zrobiło się nieco ciszej, bo większość przekonań i pragnień została wypowiedziana, na krzesło wszedł mówca w luźnej bluzie. Siedzisko zachybotało mu pod nogami; aktywista uciszył zebranych gwałtownym gestem.

― Ludzie! Dajecie się omamiać! ― oznajmił. ― Myślicie, że ten tu Czesław chce nam z dobrej woli szkołę oczyścić? No dupy to na pewno szuka! Przyjedzie policja i spuści łomot mięczakom! I rację będzie miała!

― Czekamy! ― zabrzmiał skądś chłopięcy głos.

Emilia zastanawiała się, skąd pamięta natchnionego obrońcę ładu: z trudem przypomniała sobie jego wpisy w Sieci „masakrujące” krytyków polityki Rosji. Wzburzenie na sali podniósł wyraźny ruch Cezarego-„Czesława” ku drzwiom; ktoś idzie? ― pytali ludzie jedni drugich. Jakiś maturzysta zwrócił Emilii uwagę, że chyba dzwoni jej telefon.

To był tata. Odebrała niechętnie, wiedząc, że nie będzie się tutaj wygodnie rozmawiać. Słowa rodzica przychodziły mocne, wyraźnie obce temu, w czym była teraz.

― Cześć, Emilio, gdzie jesteś?

― W szkole ― odpowiedziała, z trudem utrzymując równowagę w tłumie.

― Właśnie słyszę tam jakiś sejm czarownic. Idź do domu.

― Nie mogę, tato!

― Emilio, ja zwalniam się z pracy, by dopilnować, żebyś wróciła.

― Może mnie źle zrozumiałeś, ja fizycznie nie mogę. Jestem w środku wiecu.

Może przyjść więc po ciebie?

(Lekka ironia?)

Dzięki, wiesz, może jednak sobie poradzę. Będę u nas za dwadzieścia minut, dobrze? To na razie.

Nie umiejąc się pozbyć wrażenia, że wszyscy ci masywni, nieprzewidywalni ludzie spoglądają na nią z pobłażaniem, Emilia wydostała się na względnie otwartą przestrzeń. Mniej niż minutę przedtem to samo udało się otoczeniu Czarka. Ktoś mógł pomyśleć, że hakerka podążyła za nimi. Rzeczywiście zobaczyła ich w pustych korytarzach, usłyszała strzęp rozmowy: młody biznesmen mówił, że trzeba poczekać, co się jutro zdarzy, a póki co ukryć się u pana... nie pochwyciła nazwiska. Oczy Czarka i Emilii spotkały się na mgnienie; przyspieszyła zaraz kroku.

W przejściu na środku szatni leżała rozłożona i rozdeptana czerwona parasolka. Przecież dzisiaj nie padało? Poza tym otoczenie pozostawało w znanym, najlepszym porządku. Kiedy zakładała kurtkę przy wieszaku swojej klasy, spod opadającej ekscytacji wydostało się w Emilii zdziwienie, że z tak przeżytych zajść nie da się prawie nic wyciągnąć. Gdzieś by się położyła. A przez chwilę wtedy zdawało jej się, że nastąpi wielka, jak to się nazywa, rewolucja.

Dopiero w pobliżu bramy zza metalowych prętów płotu (6) wyłonił się radiowóz. Stopa dziewczyny zatrzymała się nad ziemią, ślina popłynęła pociągnięta w głąb przełyku, ale nie było nic rozsądniejszego pod ręką niż iść dalej. Gdy się przyjrzeć, wzrok ― dzięki wzajemnemu pobudzaniu się neuronów, nauczonych, że jednocześnie osiągają progowe potencjały prądu ― składał ciemne postacie uczestniczące w scenie aresztowania. Emilia wyszła przez furtkę i skręciła w lewo.

Miasto zmieniało się z tygodnia na tydzień. Witryny sklepów były poobklejane krzykliwymi ogłoszeniami cen spuszczonych o kilkadziesiąt procent. Dało się dostać niesłychane towary, jak trójwymiarowy czytnik książek, ale w sumie po co. Jakie to uspokajające, że ludzie i szkoła są już tak daleko. I znowu wszystko będzie się działo gdzieś poza zasięgiem, w zewnętrznym świecie.

Żeby nie pogrążać się w jakichś melancholiach, Emilia zdecydowała stanowczo dokonać intelektualnego przełamania teraz. Tylko na jakim odcinku frontu? Delektowała się przeglądem swoich zaledwie napoczętych zamierzeń i planów, ale w istocie i ta obfitość potrafiła być dołująca.

Już lepiej nie myśleć o niczym, tylko patrzeć na mijanych ludzi i budynki. Przejść przez ulicę obok słupa ogłoszeniowego. Przebiec po schodach koło betonowej budy ze sklepem spożywczym. Powiedzieć „dzień dobry” sąsiadce Latowej popychającej taczkę na podwórzu.

Emilia całkiem bezmyślnie przedostała się z ulicy aż do przedpokoju w domu, gdzie rzuciła w kąt plecak. Słysząc dźwięk otwartego kranu, wywnioskowała, że tata już przyjechał. Poszła do kuchni, chcąc czym prędzej upaść tyłkiem na taboret.

Tata uśmiechał się współczująco. Przesunął w stronę jedynej córki stojący na stole kubek z kawą, ten z motywem z Paryża. Podobna gościnność się nie zdarzała i Emilia podejrzliwie podniosła oczy na rodzica. Siwiał; rysy twarzy miał twardsze, niż kiedy ona była mniejsza, on młodszy (7).

Dobrze, że przyszłaś ― powiedział.

Nie pozostawiłeś wiele wyboru, tato.

Nie mogłem, słońce. Widzę, że kończy się w Polsce epoka, by tak powiedzieć, względnego porządku.

Nie pamiętam, żebyś był kiedyś specjalnie zadowolony.

Widzisz (ale usiądźmy), w sumie masz rację. Jednak obecnie jesteśmy na jeszcze innym poziomie dziania się spraw. Boję się o ciebie.

No rzeczywiście! Pokręciła głową.

Co to za miny ― zdenerwował się ojciec. ― Opowiedz mi, co się stało.

Tato, skoro kazałeś mi przyjść, to chyba wiesz. Wyrzuciliśmy Kulkowską.

Słyszałem, że ktoś wam pomógł.

Krok za krokiem pan Dłociliski wydobył z opornej córki obraz ciągu wydarzeń na dużej przerwie. Emilia obawiała się, jak zostanie przyjęta wiadomość, że zgłosiła się do delegacji w sprawie wyrzucenia Sylwii. Tata nic na to nie powiedział. Jego uwagę przyciągały słowa poszczególnych osób, zwłaszcza na wiecu w hali.

Już ci wystarczy? ― zapytała wreszcie.

W zasadzie tak, Emilko, nie będę już cię męczył.

Nie odpowiedziała, a on milczał i patrzył zamyślony w stół, co się u niego widziało często. Tym razem jednak Emilia poczuła się dotknięta dziwnym strachem.

A co w urzędzie? ― odezwała się. Nigdy wprawdzie nie ciekawiło jej to zanadto.

Dostaliśmy wiadomości, jak się domyślasz. Wasza dyrektorka podlegała przecież mojemu szefowi.

Widziałam policję.

Nie dziwi mnie to.

Co będzie ze szkołą?

Tata, jeżeli nawet były mu znane jakieś zarządzenia, to nie chciał dużo wyjawić. Bardziej widząc okolice, gdzie krąży myśl ojca, niż z samych jego zdań hakerka nabrała przekonania, że reakcja władzy będzie raczej słaba. Liczne miejscowości w całym kraju opanowywali ludzie dysponujący odpowiednim sprzętem sprawczym, żeby na przykład zmienić porę roku i masowo produkować broń i banany. Emilia nie miała pojęcia o takich rzeczach, bo od dawna nie oglądała z rodzicami dzienników telewizyjnych, a w szkole zupełnie inne sprawy wszystkich interesowały.

― Właściwie muszę ci coś jeszcze powiedzieć ― westchnął pan Dłociliski, gładząc córkę po ramieniu. ― Będę teraz pracował na szczeblu wojewódzkim, bo powstaje taki nadzwyczajny komitet... powołany przez ministra spraw wewnętrznych, żeby próbować ogarniać ten bajzel. Będę musiał na jakiś czas się wyprowadzić od ciebie i mamy.

― No wiesz co! ― dziewczyna zmartwiała, a pod powiekami poczuła wilgoć. ― Nie możesz, tato. Teraz to i ja się boję.

― Posłuchaj, Emilko, kiedy ja tam pojadę, to dopiero będę miał jakieś możliwości działania. Także chronienia ciebie i mamy. Na pewno większe, niż mam teraz. I na pewno zachowamy kontakt, są telefony, i te twoje komputery...

Emilia rozkleiła się naprawdę, trwoga jakby objęła ją od tyłu lodowatym uściskiem, aż dla siebie samej, tak kwilącej i proszącej przy ojcowskiej piersi, hakerka poczuła coś w rodzaju pogardy. Tak zależeć od rodziców. W pewnym momencie tata chwycił ją silniej, spojrzał w oczy i powiedział coś takiego:

― Musisz być mocna. Jesteś wykształcona jak na swój wiek; dlatego masz obowiązek odpierania pierwotnego chaosu. To dotyczy wszystkiego. Zawsze kiedy mówisz albo czynisz gest, utrzymuj wstrzemięźliwość i elegancję, nie tylko po to, żebyś się sobie bardziej podobała. Możesz komuś sobą przypomnieć coś ważnego.

Tego było już za wiele; do reszty obmierzły jej takie mądrości, jakich się w życiu zdążyła już nasłuchać. Odtrąciła wściekła ojca i pobiegła na schody, by schować się w swoim pokoju na górze. Emilia zamknęła z rozmachem drzwi, po czym upadła na tapczan: wciągnęła ustami i nosem znany zapach poduszki, która od lat dawała się przytulać, cierpliwie znosząc napady wściekłości i płaczu. Lekko ochłonąwszy, młoda hakerka rozgniewała się na siebie, że tak to dziecinnie rozegrała przed chwilą, ale nie mogła już tego odwrócić. Wydawało jej się, że osiągnęła dno koszmaru: sama była do niczego, a przy sobie nie miała nikogo.

Po jakimś czasie wstała i uruchomiła komputer. Zaszumiało chłodzenie. Przy wyborze systemu uderzyła niecierpliwie enter, wstukała swoje hasło na ekranie logowania. Na ekran wyskoczył linuksowy pulpit z podłożonym w tle tatrzańskim krajobrazem. Hakerka klawiszem przywołała terminal. W czarnym oknie zamigotał kursor.

― vi \\ [= ENTER] ― rozkazała maszynie.

Pojawił się widok wstępny edytora. Emilia przełączyła go w tryb pisania i westchnęła, bo ― jak zwykle ― wiedziała tylko ogólnie, co chce zawarunkować. Cały dzień nachodziły jej umysł te cholerne neurony. Chętnie wlałaby sobie do ust kilka łyków coli, ale oczywiście nie zejdzie po to do kuchni. Ojciec nie zagląda do pokoju i święta racja, niech lepiej tego nie robi. Właściwy pomysł Emilii to wykorzystanie wirtualnej sieci neuronowej do rozłożenia kodu, w którym są napisane informacje sprawcze dla drukarek czterowymiarowych. Z Internetu dało się ściągnąć wystarczająco obszerne bazy danych z przykładami, żeby uczenie sieci przeprowadzić dość porządnie. Dziewczyna obracała w duchu całą teorię tych zagadnień, wyniesioną w prostej formie z książeczki dla licealistów pana Tadeusiewicza. Rzecz jasna, domowy komputer miał za mało mocy. Jednak co to za problem kupić na Allegro kilka układów graficznych i połączyć w sieć ― będzie to sieć fizyczna jako nośnik sieci obliczeniowej, łamiącej jeszcze inny system! Drugie zastrzeżenie, jakie od razu powstało w świadomości Emilii, to jednostronność wyniku, nawet gdy się go uzyska: będzie mogła czytać, a do konstruowania informacji zbliży się niewiele. Ale... kij z tym. Chciało jej się działać.

Zaczęła składać program od najmniejszych części: schematu pojedynczej komórki przetwarzającej sygnał. Emilia z trudem odganiała pokusę, by zająć się na chwilę czym innym albo siedzieć i marzyć, lecz wiedziała, że musi koniecznie z siebie wydusić te dwadzieścia linii (i tak zmieni je później dziesięć razy). Hakerka przełączała się między terminalem a przeglądarką, przez którą sprawdzała w Sieci potrzebne informacje. Prąd myśli nabierał tempa. Emilia zauważyła z zadowoleniem, że uderzenia palców w klawisze modelu M już nie nadążają za krystalizacją programu, jaka dokonywała się w jej umyśle. Wyjęła z szuflady długopis i zeszyt, żeby rzucić na papier szkicowy plan robót. Czuła się znów wolna, silna i piękna. Warto było samotnie pracować, być słabą i nieważną w jakimś nieistotnym życiu nieistotnych ludzi, żeby przeżywać to, to. To. Uśmiechnęła się do siebie. Godzina dochodziła wpół do drugiej po południu.

Gdy wraz z ruchem końcówki przyboru opadała euforia, dziewczyna niejasno zrozumiała, ile ma jeszcze przed sobą godzin programowania. Nie mogła uwierzyć, by udało jej się skończyć. Wróciła do klawiatury i stukała dalsze pięć minut. Po czym, z poczuciem, że poddaje się nieuniknionemu, weszła na Facebook.

Napotkała tam tyle fotografii i wiadomości z tego dnia, że nawet nie próbowała składać z tych kawałków ogólnego obrazu. Najświeższe zdjęcia sprzed ponad godziny pokazywały znajome twarze uczniów, robiących sobie tak zwane słitfocie na zgromadzeniu. Świecili czerwonym podnieceniem. Chyba byli go nieświadomi, kiedy szczerzyli razem zęby do obiektywu. Strąkowska czarowała tłum dramatycznym gestem i gęstymi czarnymi włosami. Kilka zdjęć zbiorowych, gdzie ktoś szarpał, ktoś krzyczał, ktoś uciekał, wyglądało niezrozumiale. Coś w Emilii wzdragało się przed oglądaniem, jednak cóż mogła zrobić z prawdą poza przyjęciem jej: chłonęła więc dalej (8). Późniejsze wpisy, zepchnięte niżej przez algorytm serwisu, zaskakiwały normalnością. Ludzie dalej publikowali ironiczne cytaty o życiu, komentowali sobie zdjęcia i wzajemnie chwalili urodę. Było tam też i mnóstwo memów, i z siedem ważnych aktualności, i ze cztery artykuły do przetrawienia. Firefox zaczął zwalniać, bo ciężar pootwieranych kart zarzynał dwa gigabajty pamięci maszyny. Emilia czytała i czytała, próbując jakoś złagodzić nacisk znów wzbierającej depresji.

Niespostrzeżenie minęła ponad godzina, kiedy ojciec pojawił się w drzwiach tylko po to, by kazać wyłączyć komputer. Emilia spanikowała. Odpowiedziała oczywiście, że już i zaraz, ale była wściekła, że nie uda się jej niczego skończyć.

Zamykając system operacyjny, ułożyła sobie plan naiwnie prosty. Pójdzie do pokoju taty i, jak gdyby nigdy nic, weźmie z półki Argonautów zachodniego Pacyfiku: była w okolicach połowy lektury i już dawno zamierzała ją dokończyć. Czytać będzie u siebie; a że większość czasu pan Malinowski sobie przeleży, zaś młoda Dłociliska poszkicuje programy w zeszycie, o tym się przecież ojciec nie przekona, jeśli przyjdzie na kontrolę. Włączy się też od razu radio w budziku, żeby robiło płaski hałas.

Odczekała w ten sposób trzydzieści minut na tapczanie, zerkając co i rusz na cyfry zegarka. Emilia zbliżyła się do komputera na palcach, odzianych w same skarpetki; sięgnęła do włącznika; popędzała start systemu zniecierpliwionym szeptem. Wiedziała dokładnie, po kolei, gdzie co wciśnie, i jakich potrzeba uzupełnień i zmian. Dosłownie w ostatnim momencie przypomniała sobie, że musi wymienić klawiaturę na cichszą (że też jej się zachciało kiedyś fanaberii!!!). Dziewczyna ostrożnie wysunęła zza szafki jakieś pełne kurzu badziewie za dwadzieścia złotych. Zanurzyła dłoń trzymającą kabel w równie brudne czeluście biurka. Wymacała końcówkę przewodu przy górnym gnieździe PS/2. Zamieniła wtyczki: nie musiało zadziałać. Ale dzięki bogom działało, klawisze wyświetlały znaki zgodnie z normą.

Emilia nakazała sobie pięć wdechów i wydechów, a potem zabrała się do pracy. Cel stawiała sobie minimalistyczny: móc odpalić niewielki program testowy, pozwalający zobaczyć praktyczne funkcjonowanie uwarunkowanych dziś struktur. Nie miało to nic wspólnego z produktem końcowym. Służyło wyłącznie sprawdzeniu postępów i dobremu samopoczuciu hakerki.

― g++ -Wall Icebreak.cpp \\ ― wpisała Emilia w terminalu, gdy zapisała ostatnią zmianę.

„Oblicznica” odpowiedziała warkotem, który trwał kilkanaście sekund. Wykaz błędów zajmował trzy długości ekranu. Hakerka nie pomyślała ani słowa skargi. To należało do rytuału. Pieczołowicie poprawiała przekręcone nazwy i źle postawione znaki interpunkcyjne, po czym próbowała program jeszcze raz, dopóki nie była pewna, że jest nieskazitelny ― przynajmniej o tyle, że przyjmie go kompilator.

― g++ Icebreak.cpp && ./a.out \\

I struktura wcieliła się w realność, a Emilię przebiegł dreszcz.

Informacja 8.

(powrót do odcinka czwartego)

Wtedy uczniowie, którzy nie uciekli, bojąc się przybycia policji ― a więc nie tak znów duża liczba w stosunku do wielkości całej gromady ― udali się do sali gimnastycznej na zebranie. Łatwo zgadnąć, że ośrodkiem nie mógł się stać przód pomieszczenia, gdzie podczas oficjalnych uroczystości ustawiano stół prezydialny, poczet sztandarowy i mównicę. Powstał natomiast niezbyt gęsty pierścień uczestników skupionych wokół naturalnego centrum. Wypadało ono rzeczywiście niemal na środku parkietu.

Jeśli niektórzy zebrani liczyli na przywództwo Miłoszowicza, przeliczyli się. Stoi on z rękami skrzyżowanymi na piersi i wygląda, jakby opierał się plecami o najbliższych zwolenników. Jego twarz jest równie nieprzenikniona jak w chwili, kiedy dokonywał za nich symbolicznego matkobójstwa. Teraz jak gdyby przed nim (choć nikt tego nie mówi wprost) wylewają się skargi i formułowane są żądania. Pewna dziewczyna w białej bluzce i krótkiej zielonej spódnicy angażuje uwagę audytorium na dłużej. Nazywają ją Pumka. Zaczyna od mocnego natarcia na obaloną dyrektorkę, rozwodzi się nad tragedią Sylwii i domaga się w krasomówczym uniesieniu, żeby „skoro Hanuka [ojciec] się nie poczuwa”, dziecko wychowali wszyscy razem. Odpowiada jej chór aprobaty i tyleż głosów wrogich, krzyczących wręcz, żeby para (para, przypomnijmy, według matki) wzięła ślub. Tematy polityczne najwyraźniej schodzą z pierwszego planu, więc grupa Miłoszowicza niezbyt mile żegnana wycofuje się ze zgromadzenia. Co zaskakujące, ma to miejsce na dziesięć minut przed przybyciem na salę samej Strąkowskiej.

Znudzeni uczniowie krzywią się, robią miny i przyglądają wyświetlaczom telefonów. Jedynie pełne napięcia oczekiwanie na dalszy ciąg zdaje się ich tutaj trzymać. W centrum tłumu dwaj młodzi działacze zawzięcie pyskują między sobą.

Wreszcie otwierają się drzwi, a ludzie, niczym naelektryzowane cząstki, ciągną w tę stronę. Panuje nieskładny gwar wśród patrzących. Paręnaście osób tworzących kierownictwo samorządu liceum wysuwa się naprzód, chcąc chyba wykorzystać okazję do przejęcia kontroli nad sytuacją. Zebrani przekazują sobie wiadomość, że Sylwia zmieniła ubranie ― włożyła błękitną kieckę i zmyła makijaż. Mówią, że chce robić wokół siebie szum, ale przecież omal nie sapią z lubości poddając się jej zabiegom.

Młoda kobieta kroczy przez ciżbę. Rozstępują się przed nią, a ona ociera łzę za łzą. Pyta łamiącym się głosem, czy zebrali się dla niej. Słychać krótkie okrzyki „tak!” i „nie!”; sprawia to wrażenie rywalizacji. Ktoś macha dłońmi i dają mu mówić. Znają tego ucznia jako błazna, który wygłupia się na lekcjach i wszyscy się z niego śmieją. Chodzi do pierwszej klasy. Śmieszek (jego imię to Marcin) jest gotów bić się z Hanuką. Ten stoi wciąż trochę na uboczu, ale w pobliżu grupy. Odrzuca bojowe zapędy Marcina, chce raz na zawsze wyjaśnić kwestię swojego ojcostwa: niech Sylwia odpowie tu i teraz, przed wszystkimi, na jego pytania. Ona ignoruje wezwanie i tylko powtarza, żeby Marcin nie bił. Lecz większość skłania się ku czemuś przeciwnemu.

Hanuka po krótkiej konsultacji z dwoma kolegami i przyjaciółką oświadcza, że przeciwnik „nie ma zdolności honorowej”. Z drugiej strony padają obelgi dotyczące tego, czego Hanuka jest jakoby pozbawiony, dosyć bezsensowne w kontekście zarzutów o spłodzenie dziecka. Słychać oklaski i buczenie.

Jedna z oburzonych dziewczyn (ale jej uczucia były chyba nieobce koleżankom) zdołała namówić swojego partnera, aby też się z kimś o nią pobił. Znalazł się konkurent skłonny do starcia, z wyglądu potężniejszy niż chłopak owego ładniutkiego podlotka. Walka nie trwała długo. Chłopcy przymierzyli się, rzucili na siebie i po chwili obrońca leżał przygnieciony na dole. Ten drugi przyciskając krtań zmusił go, by się poddał. Ona zawahała się.

(powrót do odcinka czwartego)

Informacja 7.

(powrót do odcinka czwartego)

Tomasz budzi się w białej pościeli na wersalce.

Trzeba będzie zejść na śniadanie. Nieprzyjemnie. Lepiej nie. Na pewno nie ma już Urszuli, która pojechała samochodem do pracy, złożywszy swój narożnik w pokoju dziennym. Czeka mocna herbata, w tym zbrązowiałym wewnątrz kubku, co zawsze, i chleb z pasztetem. Tylko blada buźka Emilki ―

Tomasz budzi się przy wypełnianiu druku na komputerze.

Trzeba posłać pliki do urzędu wojewódzkiego. W terminie do dnia dzisiejszego, zrób coś z niczego. Na pewno jest z siebie dumna pani asystent, która po prostu powklejała do dokumentu punkty z materiałów, potrząsnąwszy wieloznacznie złotą czupryną na szefa. Czeka latte macchiato, za trzy złote w plastikowym kubku z automatu, i petenci o czternastej. Tylko dęby w parku za oknem ―

Tomasz budzi się z dłońmi w nocy na kolanach przed telewizorem.

Trzeba wypchać mózg jakąś papką, żeby tym lepiej usnąć. Tym większa trudność, że tkwi w stopach jakby marzłoć. Na pewno Tomasz Dłociliski nie zazna tej nocy spoczynku bez termoforu. Dlaczego w ogóle koło pięćdziesiątki stał się taki słaby i ciągle kaszle? Czy tak to miało wyglądać? ― brzmi niedorzeczne pytanie, tak jakby nie wiedział od dawna, czym jest życie. Odrzuciłby to poznanie i niechcianą dojrzałość. Trzeba by zrobić coś jak tamta Wiśniewska, która odleciała gdzieś daleko, nakazawszy sobie przyszyć skrzydła kaczki. Czeka zimna woda, by umyć zęby i krocze, a potem zimna kołdra. Tylko ― sen ―

Tomasz budzi się z wędką w ręku na rybach.

Trzeba będzie już się zbierać znad zalewu. Fred wyszedł zza krzewów, Lolek — zaniemógł. Na pewno to mokre powietrze zmieniło w zestaloną zawiesinę kości w jego lewej nodze, którą może teraz co najwyżej obrzucać szeptem przekleństwami, tyle się w życiu nasiedziawszy na stanowiskach. Czeka wieczorna męska biesiada przy piwie z zielonych puszek, które otwierają się z sykiem, i bułka z pasztetem. Tylko gwiazdy, które chyba są gdzieś na niebie —

Tomasz budzi się w białej pościeli na wersalce.

Trzeba będzie zejść na śniadanie. Nieprzyjemnie. Lepiej nie. Na pewno nie ma już w domu Urszuli, która pojechała samochodem do pracy, złożywszy swój narożnik w pokoju dziennym. Czeka mocna herbata, w tym zbrązowiałym od wewnątrz kubku, co zawsze, i chleb z jakąś wędliną. Tylko blada buźka Emilki, z czasu, gdy była jeszcze pyzata i siedząc wspierała głowę na rączce, krążyła mężczyźnie pod zamkniętymi powiekami.

(powrót do odcinka czwartego)

Informacja 6.

(powrót do odcinka czwartego)

Pif!... Paf...!

Dwa strzały z pistoletu rozległy się niemal równocześnie. Jedna z kul uderzyła w grubą żeliwną rurę, która niemal zasłaniała jedną ze ścian kotłowni. Drugi pocisk rozbił baniasty klosz ściennej lampy wiszącej przy wejściu. Kilka ze szklanych drzazg wbiło się w skórę stojącego w drzwiach Dawida Jończyka. Półmrok ogarnął połowę wnętrza. Chłopak syknął.

― Któryś z panów musi iść po apteczkę ― powiedział Filip Gruchała, trzymający broń.

Ton jego głosu bez cienia wątpliwości świadczył, że spodziewa się posłuszeństwa po dwóch mężczyznach, którym przypadła rola strażników zakazanego podziemia. Pan Bogusław, szkolny konserwator w tureckim swetrze, spojrzał na wuefistę Kowalskiego ― ten także miał w dłoni pistolet.

― Niech pójdzie ochotnik z młodzieży ― zawyrokował wuefista Kowalski. ― My się nie poddajemy*. Co by z nas byli za pracownicy?

Skoro inaczej się nie dało, Daria z II C wyprowadziła protestującego rannego na zewnątrz. Podczas gdy dwuosobowa „straż tylna” wiodła za nią wzrokiem, w umyśle Krzyśka, mózgu operacji, trwała intensywna praca. Tamci byli już poinformowani o upadku dyrektorki. Niezależnie od tego, czy uczniom uwierzyli, czy nie, wieść znieśli heroicznie. W każdym razie za nic nie chcieli pozwolić na przeszukanie kotłowni, dokąd wstęp był ― na mocy słów pani Kulkowskiej ― zakazany. Skutku nie przyniosła groźba siły, więc może zadziała propozycja korzyści? Krzysiek Jaworski zdawał sobie sprawę, że nie ma dorosłym wiele do zaoferowania. Pozostawał blef. Taki blef, w którym pozostali będą mogli wziąć udział bez dodatkowych ustaleń, nie wiedząc o jego zwodniczej naturze.

― Nam nie potrzeba pośpiechu ― powiedział do swoich towarzyszy.

― Pełne racji słowa, prezesie ― odrzekł sarkastycznie wuefista Kowalski. ― Jak to mówią, kara może nierychliwa, ale sprawiedliwa.

― Rzeczywiście są szybsze rzeczy, proszę pana.

― Na przykład co?

― Śmigło...wce... ― (No właśnie!) ― Atak śmigłowcowy. Nie powinienem był tego mówić, ale już przepadło.

― Czego nie mówić!? Co przepadło!? ― wyrwały się chłopaki.

Jedynie Filip Gruchała dzierżył wciąż broń spokojnie i pewnie. Zaskarbiał sobie tym uznanie mózgu operacji.

― Załatwiłem nam poparcie pana Chojnackiego ― przyznał niechętnie Krzysiek. ― Jego eskadra ma nas ostrzelać z powietrza, jeśli nie wyślę odpowiedniego kodu esemesem. Automat będzie czekał do piętnaście po dwunastej.

― Kto nauczył dzisiejszą młodzież tak kłamać! ― zawołał pan Bogusław, gwałtownie złapawszy do ust powietrze.

― Prawda? ― zgodził się pan Kowalski.

Mimo tej okazywanej pewności siebie zdawał się lekko drżeć. Może Krzyśkowi się to przywidziało w półcieniu.

― Ale nie ma powodu do paniki, jeszcze ponad dziesięć minut ― rzekł chłopak. ― Ostrzegę was, kiedy zostanie kilkanaście sekund. Ostatni zatrzaśnie drzwi i zablokujemy je przewróconą ławką. ― Tutaj mózg operacji rzucił lodowate spojrzenie swych oczu w głąb kotłowni. ― Planowałem pozostawić tę rozgrywkę na koniec, ale trudno, karty są odkryte, podziwiajcie.

― Łajdaku...! ― szepnął mimo woli szkolny konserwator.

To była ciężka chwila. Oblicza młodych mężczyzn zmarszczyły się, ich miny spoważniały. Krzysiek Jaworski położył rękę na ramieniu Filipa. Przywódca uśmiechał się. Nie męczyło go wahanie, czy zadać śmierć.

W tym czasie jego siostra wróciła z apteczką do Dawida Jończyka, siedzącego w zagłębieniu terenu pomiędzy boiskiem a piwnicznymi okienkami liceum. Wśród pięciu uczestników płci męskiej Daria była jedyną kobietą, jaką dopuszczono do udziału w owej niebezpiecznej przygodzie. Bystra, świeża i gadatliwa, miała warkocz brązowy i oczy błyszczące. Teraz jednak nic w Darii Jaworskiej nie zakłócało skupienia, z jakim wyjmowała odłamki ze skóry chłopca, który zaciskał zęby, by nie ujawniać bólu. Delikatne dłonie dziewczyny tamowały krew watą nasączoną wodą utlenioną.

Dawid zwrócił na sanitariuszkę wzrok pełen nie całkiem przytomnej wdzięczności.

― Dziękuję, Dario ― powiedział cicho.

― Nie ma za co, i nie wzdychaj. Módl się, żeby ci wojenne blizny nie zostały ― odparła, zbierając swoje rzeczy, lecz usta zadrgały jej figlarnie.

Zaś Krzysiek Jaworski zawołał ostro:

― Bez narad, panowie!

Wuefista Kowalski usiłował nachylić się do pana Bogusława, nie tracąc wizualnej kontroli nad wejściem. Chciał najwidoczniej porozumieć się z konserwatorem. Nie raczyli zareagować na żądanie chłopaka ― postanowił więc błyskawicznie, dzięki nieomylnemu podszeptowi instynktu.

― Brać ich ― rozkazał.

Dwa słowa wystarczyły, aby młode ciała runęły z impetem w ciemność. Atak był tak nagły, że obaj mężczyźni odruchowo spróbowali się chronić, odskakując w kierunku ściany. Wuefista Kowalski wygramolił się na piecu i głośno syknął. Napastnicy złapali ich od tyłu i przycisnęli do podłogi.

― Nie ruszać się, bo strzelam ― oznajmił Filip Gruchała, stojący teraz dumnie na środku.

Znalazł się zaraz pięćdziesięciometrowy przedłużacz, którego kabel posłużył jako sznur do związania jeńców. Gdy tylko ukończono tę czynność, rozpoczęto z kolei przesłuchanie.

― Co tutaj było takiego do ukrycia? ― pasjonował się Krzysiek. ― Co próbowano schować przed całym światem w tym lochu...? Pęknięte rury! Dobre sobie!

Więźniowie nie odpowiadali. Przyglądali się bezradnie, jak Hubert i Szymon przeszukują zakamarki pomieszczenia. W najdalszym kącie zza wiadra wydobyli ciężki garniec z kamionki. Był straszliwie ciężki i musieli go unieść we dwóch.

― Będziecie kisić kapustę czy ogórki? ― roześmiała się od progu powracająca Daria, za którą powoli szedł Dawid.

― Tu chyba jest niekiszone złoto ― powiedział Szymon, odsunąwszy pokrywę.

― W grę wchodzi tylko podział po równo ― zastrzegł natychmiast Hubert.

― O, o! ― wtrącił przywódca. ― Teraz macie przypływ zapału. Jak mówiłem wam: chodźcie, to nie pamiętam, żebyście się tak rwali!

Przerwał, bo musiał przecież wysłać esemesa do śmigłowcowego automatu. Nadzwyczaj powoli i uważnie wpisał na klawiaturze ekranowej „Pokaze Ci cos mega po szkole” oraz wybrał Alę, tę szalejącą za nim blondynkę z technikum, jako adresatkę.

― A pan Chojnacki nie będzie chciał przypadkiem otrzymać swojej działki?

Troszczył się o to, jak można się domyślić, pan Kowalski.

― Owszem ― odrzekł Krzysiek. ― W tym właśnie sęk. Ale to nie będzie więcej niż połowa ― zapewnił pospiesznie. ― Macie tu coś jeszcze schowanego, panowie? Co?

― Jajo ― mruknął pan Bogusław. ― I trupa.

― Ale żarty to się ich trzymają! ― wzburzył się Filip Gruchała.

Szymon, ten niepoprawny materialista, z niewzruszonym opanowaniem układał na podłodze monety obok sztuk biżuterii. Krzysiek zarządził, aby przyspieszyć akcję i szukać fantów dokładniej. Kotłownia nie należała wszak do dużych. Znajdowały się tutaj dwa piece: węglowy i olejowy, jednak tego pierwszego już w zasadzie nie używano. Oprócz nich przestrzeń wypełniały pompy do wody i oleju oraz wielki białawy zbiornik paliwa. Jeszcze niedawno, kiedy panowały mrozy, pan Bogusław przychodził tutaj nad ranem i naciskał czerwony pstryczek włącznika, inicjujący rozpalanie ognia. Woda pobierała ciepło z kotła i przemieszczała się ku górnym częściom instalacji, gdzie wypełniała grzejniki w całym budynku. Tutaj, na dole, przez obecność owej plątaniny rur i urządzeń było duszno i ciasno. Ludzie młodego Jaworskiego z trudem unikali ciągłego ocierania się o siebie.

I tak za którymś razem Hubert zaczepił bluzą o drzwiczki starego pieca węglowego. Zaskrzypiały i otworzyły się w jednej czwartej.

― O, tutaj coś jest!

― Ja też znalazłam, tu pod pompą! ― zawołała Daria.

Bogusław nie kłamał. Hubert wydobył z paleniska skórzastą piłkę znacznie większą od ludzkiej głowy. Pomimo swej elastyczności przedmiot uporczywie zachowywał kształt świadczący, że mają do czynienia z jajem jakiegoś stworzenia. Znalezisko Jaworskiej okazało się bardziej makabryczne. Były to zawinięte w worek zwłoki dziecka (jak wskazywał pierwszy ogląd) z wielkimi oczami. Śliska szara skóra pachniała trawą i czarną ziemią, chociaż woń wydawała się Darii jednocześnie słodka w trudny do opisania, ohydny sposób. Coś w tym truchle kojarzyło się z tamtym jajem.

Ale Krzysiek, jako mózg operacji, póki co zakazał kolegom głośnego rozważania, co właściwie znaleźli. Zabawili tutaj dość długo. Wymknęli się wszyscy gęsiego z łupami, pochyleni w sposób charakterystyczny zapewne dla włamywaczy do egipskich grobowców. Na końcu Szymon zgasił światło. Biżuteria dzwoniła mu w kieszeniach. Pan konserwator i wuefista Kowalski mieli przed sobą dużo czasu na zacieśnianie znajomości.

* Jeśli Czytelnik zechce, może czytać „my się stąd nie ruszamy”, co przesunie konwencję tego fragmentu o dobre parę dziesięcioleci naprzód.

(powrót do odcinka czwartego)

wtorek, 11 listopada 2014

Ogłoszenie nr 2014/11/001

Czcigodni Czytelnicy!

Jak być może wiecie albo się przekonacie, listopad tego roku przynosi nam aż pięć niedziel. Trochę nam to rozjeżdża harmonogram. Odcinki miały pojawiać się dwa razy w miesiącu, co dwa tygodnie. Dołożywszy do tego fakt, że ostatni odcinek był wykańczany w pośpiechu, Studio uznało, że najkorzystniej będzie odłożyć ciąg dalszy naszej historii do 23 listopada, czyli czwartej, lecz także przedostatniej niedzieli miesiąca. Tak też się stanie. Mamy nadzieję, że przesunięcie zostanie nam wybaczone, zwłaszcza że powinno odbić się pozytywnie na jakości odcinka!

Pozdrawia Was Wasze
 Literackie Studio Eksperymentalne

niedziela, 2 listopada 2014

Odcinek trzeci (upadek systemu swingu)

Jeszcze tydzień wcześniej na szkolnym boisku trawa leżała wilgotna i blada ― ale zieloność wybuchała teraz ze świeżą siłą kolejnego roku, zawłaszczała murawę, wspinała się na korony drzew. To wiosna tchnęła we wszystko życie na nowy obrót rzeczy. Już za chwilę powinno się czuć miękkość ziemi pod butami, idąc na ławkę podczas przerwy. Na porannym wuefie chłopaki w krótkich sportowych spodenkach powinni pobiec za piłką...

...lecz przecież nie było na to miejsca. Tu i tam leżały obok siebie, zajmując trawę, stworzenia zarazem znajome i niesamowite: stołom z porozpłaszczanymi nogami, jakby z plasteliny, dotrzymywały kompanii pstre fotele bzyczące melancholijnie. W linie graniczne boiska i pola karnego próbowały się wtapiać zbłąkane białe foki, dźwigające w łonach żywność w foliowych opakowaniach. Tego rodzaju przybyszów nie można było się pozbyć; korzystali wszędzie bezkarnie ze słońca, wyjadali trawę i odpady, gzili się i rodzili młode, z których trudno powiedzieć, jaki mieli mieć pożytek właściciele rodziców.

Uczniowie, zwłaszcza pierwszoklasiści, spędzali dużo czasu przyglądając się połrzeczom ― jak zaczęto je nazywać. Odważniejsi drażnili je kijami i uciekali dopiero, gdy rozzłoszczona połrzecz atakowała. Gapie kibicowali z zapałem. Mnożyły się spóźnienia (5).

*

Torując sobie wśród kolegów wyjście z sali po pierwszej lekcji, Emilia zmieniła swój pogląd na życie, co zdarzało się jej często. Płaczliwe nastroje były oznaką słabości, na jaką nie mogła sobie pozwolić; zdarzenia, w tym klęski, należało brać na chłodno, i dalej przedzierać się w raz wybranym kierunku, jak długo to jeszcze możliwe. Pomyślała o rozgrzebanym projekcie aplikacji i usiłowała sobie dokładnie przypomnieć miejsce, gdzie ostatnio przerwała pracę. Emilia wierzyła, że pewnego dnia jakieś przedsięwzięcie za milion dolarów pozwoli jej już od nikogo, nikogo, nikogo nie zależeć. Zwłaszcza nie od tych ludzi.

A jednak uwierała ją sprawa Przemka, tak jakby wyrwano jej, Emilii, część ubrania albo oblano śmierdzącym ściekiem z wiadra. Chcąc się choć trochę oczyścić, podeszła do niego zaraz na przerwie. Robił coś w telefonie, mając na twarzy dość upiorny grymas ― wynik usilnej próby przybrania miny człowieka, u którego wszystko w porządku. Dziewczyna przełknęła ślinę i powiedziała, że wie, że tamto na lekcji nie było udawane. Zapytała, czy nie mogłaby jakoś jemu, Przemkowi, pomóc. Odpowiedział, że nie, ze spokojem, od którego zrobiło jej się zimno.

― Cześć ― usłyszała blisko głos Piotra.

Był nieznacznie wyższy od młodej hakerki, brązowowłosy, w żółto-kremowej koszuli i z czarnym plecakiem. Z ust Emilii wyszło niewyraźne powitanie; przyłapała się na niepokoju, czy w jej wyglądzie podczas rozmowy z Przemkiem tamten nie mógł dostrzec niczego mylącego... chociaż chyba nikt w szkole nie posądzałby żadnej dziewczyny o sercowe zapędy idące w tym kierunku.

― Mówił wam coś o losach Wiśniewskiej? ― zapytał Piotr, chwytając się dostępnego tematu.

― Nie, właściwie nie mówił za dużo, tylko pozwalał się wydziczać Darkowi z jego „ekipą”.

Przemek odsunął się od dwojga, nie odrywając oczu od ekranu; Piotrek zresztą nie zainteresował się szczególnie tym, co powiedziała Emilia.

― U nas mówią, że za większością ze wszystkiego stoją Chojnaccy.

― Ci, co mają te firmy i radnego?

― Mhm. Podobno syn Chojnackiego kupił maszynę, tylko nie bardzo się na niej zna.

― Och, widać. Wiesz, gdybym ja mogła dostać coś takiego w swoje ręce.

― Ja bym się bał ciebie. Jesteś zbyt mądra!

Na Emilię podziałał komplement: czuła, jak nerwoprzekaźniki rozprowadzają przyjemność po jej mózgu, jakby ktoś wrzucił do szklanki rozpuszczalną tabletkę plussszu. Piotrek także wyglądał na zadowolonego.

― Oj, ty ― szepnęła.

― No dobra, muszę już iść. Może spotkamy się jeszcze... dziś.

― Tak, jasne!

Trudno powiedzieć, czemu robi się tak wiele pod wrażeniem upływającej chwili. Emilii wydawało się czasem, że samotność usprawiedliwia wszystko, co by zrobiła.

Polskiego uczył pan Gaszyński, otyły mężczyzna noszący okulary z szerokimi zausznikami, modnymi dekadę wcześniej. Były osoby, które widziały w nim duży autorytet. Tego dnia omawiano wiersz „Campo di Fiori” Miłosza; podatną na bodźce wyobraźnię hakerki opanowały wizje obfitości owoców, i wina wsiąkającego między kamienie brukowe, i dymu niosącego zapach spalonego ciała. Ale komentarze polonisty o tolerancji, empatii, i zawierające jeszcze wiele innych słów, zdawały się bardziej mijać z życiem, takim, jakie się przeżywa, niż wiersz sprzed lat kilkudziesięciu. Podczas gdy pan Gaszyński wydobywał z uczniów wiadomości o strofach i środkach stylistycznych, Emilia dyskretnie kreśliła schematy funkcji na kartce wyrwanej z zeszytu ― nawet przed siedzącą obok Renatą zasłaniała te gryzmoły ― i słuchała dyskusji jednym uchem, próbując zapisywać jakieś jej strzępy w notatkach.

Później była matematyka. Tutaj potrzeba było realnej koncentracji.

Rozniosło się tymczasem przez Facebooka, że dyrektor Kulkowska odmówiła Sylwii Strąkowskiej urlopu, jaki powinien jej przysługiwać z racji ciąży. Dziewczynie dano do wyboru kontynuowanie nauki zwyczajnym trybem albo wypisanie się ze szkoły. Róża Kowalczak rozmawiała z Sylwią koło bramy, po czym siatkarka odeszła na razie z płaczem do domu. Hanukę, który uparcie wypierał się ojcostwa ― jak mówił, nie utrzymywał nawet kontaktów ze Strąkowską ― dyrektorka także wezwała na dywanik na którejś z przerw, po części dla jego dobra, bo pierwszoklasistę zaczęli zaczepiać samozwańczy obrońcy przyszłej matki. Rozmowy toczone na przerwach na korytarzu, a kontynuowane potem w Sieci krążyły wokół tej afery oraz „spektaklu” Darka Wysockiego (który gdzieś zniknął), tak jak rankiem trzymały się odlotu pani Wiśniewskiej. Krytyczne wypytywania ze strony uczniów, a wychowawcze tłumaczenia ze strony nauczycieli zajmowały sporą część lekcji.

Z klasy Emilii miała pójść w sprawie ciężarnej delegacja. Przewodziła jej oczywiście Róża, a u jej boku Kinga Niepsuj, przyjaciółka Strąkowskiej. Towarzyszyłaby im cała gromada wsparcia, gdyby nie zawęziły składu do siedmiu osób. Emilia też się załapała; usilnie szukała teraz okazji, by bronić uciśnionych.

Na dużej przerwie delegacja zebrała się i ruszyła do gabinetu pani dyrektor, który mieścił się tuż przy schodach na pierwszym piętrze starszego skrzydła budynku. Przepyszne drzwi z ciemnego drewna wyglądały trochę niecodziennie w otoczeniu brudnobeżowych ścian i wytartych parkietów. Wielkie remonty śmiałej dyrektorki-odnowicielki miały dotrzeć do tej części szkoły w roku następnym.

Wysunąwszy się z poważną miną naprzód, Róża Kowalczak zapukała w urzędowym geście i nacisnęła żółtą klamkę. Od widzenia z zasadniczą zwierzchniczką oddzielał uczniów jeszcze sekretariat. Pomieszczenie, pachnące nowością i skąpane w promieniach słońca, w jednej chwili wypełniło się delegatami klasy drugiej.

― A czemu was tyle przyszło? ― spytała jedna z pań siedzących przy biurkach.

― Chcemy się widzieć z panią dyrektor ― oświadczyło kilka osób na raz.

Zaczęto ich zapewniać, że pani Kulkowska jest obecnie zajęta i że było najlepiej, gdyby poczekali na korytarzu. Nie dawali jednak za wygraną.

― Przyszliśmy spytać, dlaczego nasza koleżanka nie będzie zwolniona z zajęć, mimo że jest w ciąży ― powiedział głośno Paweł Tucha, znany jako Koku.

Pozostali przytaknęli gromadnie a zgodnie; Emilia smakowała w duszy przyjemności bytowania stadnego. Młoda, gładka sekretarka o orzechowej grzywce starała się przekonać uczniów możliwie grzecznie, że ta kwestia ich osobiście nie dotyczy, ale może pani dyrektor odniesie się do różnych wątpliwości na apelu. Niektórzy dawali się zniechęcić: kilka spojrzeń pytało już kolegów: no dobra, to co, idziemy...?

― My tu zostaniemy i zaczekamy, aż będzie się z nami rozmawiać ― ucięła Róża.

― Oczywiście ― poparła ją Emilia.

Do pokoju weszło trzech maturzystów. Sprawdzali, jak sprawy stoją, jeśli chodzi o Sylwię ― przynieśli też wieść, że dziewczyna wróci z domu, żeby ewentualnie jeszcze raz mówić z Kulkowską. Sekretarki były coraz bardziej wyprowadzone z równowagi. Najstarsza prawie wrzasnęła, żeby zamykać drzwi i nikt się zresztą nie kwapił spełniać tego polecenia.

Wtedy dopiero pani dyrektor we własnej osobie stanęła w biurowym kostiumie na progu swego gabinetu. Była to kobieta średniego wzrostu, mająca włosy rzadkie i czarne oraz nos trudny do zauważenia. Zwykła przemawiać do podległych sobie ludzi miękkim, niemal matczynym głosem, i również tym razem nie poczęstowała młodzieży żadnym ze swych władczych tonów.

― Dlaczego się tak awanturują? ― spytała jakby zdziwiona. ― Przecież mówiłam, tłumaczyłam Sylwii.

― Ona jest załamana ― upierała się Róża. ― Rozmawiałam z nią i niczego nie zrozumiałam.

― Teraz sobie każda uczennica może sobie zrobić ciążę ― powiedział zwalisty osobnik w szarej marynarce, wyłaniając się zza dyrektorki. Miał na piersi przypinkę z napisem „EKSPERT”. ― Mamy w posiadaniu informacje, iż zaistniały przypadki ciąży nawet u osób płci męskiej. Wynika z niezależnych badań, że są to stany niedonaszane. Wywołuje się je z czysto hedonistycznych względów. Co by było, gdyby każdy tak sobie teraz unikał zajęć lekcyjnych?

― Ale Sylwia nie wywołała tego stanu specjalnie! ― oburzyła się Kinga Niepsuj.

― Jakie ma pan kwalifikacje, żeby się tak autorytatywnie wypowiadać? ― zapytała Emilia.

― A pani jakie ma? ― zezłościł się ekspert.

― Wy myślicie, że my tu jesteśmy wczorajsi? ― powiedziała ze śmiechem pani Kulkowska. ― Oho, ja znam młodzież od wielu lat. Wszystko będzie wyjaśnione na apelu o dwunastej. A teraz proszę, byście wyszli z sekretariatu, bo robi się bałagan.

Na moment zapadła cisza. Julka jako pierwsza mruknęła „do widzenia” i odwróciła się ku drzwiom; w ślady Julki podążyli kolejno maturzyści, za nimi niedościgniony na motocyklu Filip Gruchała ― syn Jana, Paweł Tucha zwany Kokiem, hakerka Emilia Dłociliska i milkliwy Jurek Lechowski, przewodnicząca Róża Kowalczak oraz, patrząca przed siebie z zaciśniętymi ustami, Kinga Niepsuj. I kiedy zamknęły się za nią przepyszne drzwi z ciemnego drewna, w sekretariacie zapanował znów spokój.

Jednak na korytarzu przy schodach zdążyło się zebrać sporo uczniów czekających na wynik delegacji. Otoczyli oni wychodzących i wypytywali o słowa dyrektorki, o planowany apel i o tajemniczego eksperta, którego przysłało ponoć wojewódzkie kuratorium. Niewiele się dało powiedzieć konkretnego, ale Róża zdała dokładnie sprawę ze zdarzeń, a Kinga z Pawłem dorzucali swoje komentarze.

― Nie wiem, po co my się tu w ogóle uczymy ― oznajmił głośno Ryszard, tyczkowaty uczeń trzeciej klasy. ― No weźcie, to już lepiej pójść komuś pilnować połrzaka niż tutaj siedzieć.

― To po co siedzisz?

― No właśnie chyba przestanę.

― Ryszard ma rację, jeszcze z siedem lat żeby się zabijać między sobą o podawanie frytek ― dołączył się młody głos z drugiego rzędu.

Tutaj wśród zgromadzonych ujawniło się kilkoro korwinistów przekonujących, że za sytuację odpowiada socjalizm i ograniczenia dla prywatnych biznesów. Ponieważ wielu uczniom nie chciało się tego słuchać, tłum rozrzedził się znacznie i pozostało tylko parunastu dyskutantów i kibiców. Róża była teraz w swoim żywiole, wytaczając armaty argumentów za lewicą, wykpiwając przeciwników, zaś na ich ataki reagując sarkastycznymi minami. Padały zmieszane nazwiska publicystów i myślicieli.

*

Znudziwszy się dysputami, Emilia zaczęła zaglądać przez ramię Renaty, która śledziła w komórce wydarzenia z liceum. Usiadły na parapecie, choć oczywiście nie wolno było tego robić.

― Czarek napisał, że przyjdzie do szkoły w sprawie Sylwii, i namawia wszystkich, żeby przybyli go wspierać.

― Ten Czarek przyszły biznesmen?

― Mhm.

Chłopak, o którym była mowa, nie poszedł do szkoły średniej: jego mama zmarła jakoś wcześnie i znajdował się, zresztą tylko oficjalnie, pod opieką ojca pijącego po lokalach. Czarek pracował jednak ― z tego, co się słyszało ― w różnych miejscach, zbierał fundusze, i chwalił się tym na Sieci. Tyle wiedziała Emilia z drugiej ręki, bo nie miała go nigdzie w znajomych.

Przyjaciółka czytała głośno przyjaciółce komentarze, jakie pojawiły się pod jego zdawkową zapowiedzią. Sama Strąkowska napisała już po kilku minutach, że Czarek nie musi naprawdę występować w jej imieniu; Renata uzupełniła wiedzę Emilii mówiąc, że nie dalej niż tydzień temu pododawał on komentarze do zdjęć siatkarki w parku i na plaży.

― Teraz ma otwierać sklep, nie wiem, czy słyszałaś ― dodała, wymieniając nazwę ulicy w mieście W. ― Będzie sprowadzał elektronikę z Niemiec.

― Myślisz, że Sylwia może na to polecieć?

― Ha, on tak może myśleć.

― Ja bym na jego miejscu wiedziała coś o tych odwracalnych ciążach. To chyba ma być jakaś nowa magia, a nie zwykła aborcja. Zresztą nie oszukujmy się, myślę, że wielu chce napoić konie w tej rzece ― rozważała Emilia.

― O, chyba tak ― zachichotała Renata. ― Słuchaj dalej, zaczyna się. Aleksander Tadeusiak: dajesz! Cztery wykrzykniki, pięć osób już to lubi. Hanna Wolniewicz: look out! Cezary is coming! Zacny inglisz, prawda?

― Prawda.

― Dobra. Przewińmy dalej...

Młoda hakerka nie lubiła Facebooka, nie przeglądała go w szkole, niechętnie się fotografowała czy dzieliła rzeczami, które wydawały jej się banalne. Głównym powodem, poza powszednim dla niej oddaleniem od codziennego życia, był wstręt do sprzedawania się korporacjom. Emilia dużo wiedziała o wewnętrznych maszyneriach i sposobach zarabiania w swojej branży, stąd miała pewne wyobrażenie o tym, co niemoralne. Ale, trzeba przyznać, nie robiła wiele dla rozpowszechniania tych poglądów, wydających się jej częścią jej prywatnej osobowości.

Przesuwając palcem po ekranie, Renata Walczak wyławiała kolejne kąski, zaś Emilia odwróciła się i spojrzała w dół przez grubą szybę. Były tam tylne drzwi do liceum, tkwiące w starej ścianie pokrytej farbami i napisami; na drugą stronę ulicy, na podwórka kamienic, niektórzy chadzali na papierosy. Z piętra widziało się schody u wejścia jako kilka leżących na sobie płaszczyzn ― przesłaniało je z osiem głów stojących uczniów. Przy prawej krawędzi pola widzenia pojawił się biały motocykl i umysł Emilii połączył z nim rozbrzmiewające warczenie; osoba w czarnym kasku podjechała pod drzwi i gdy odsłoniła twarz, na górę dotarł obraz bruneta o urodzie dziecinnej oraz jakby rozsmarowanej ― takie słowo przyszło do głowy patrzącej, która natychmiast szturchnęła Renatę.

Popatrz, to on? ― spytała Emilia.

Tak, to jest Czarek. Popatrz, naprawdę przyjechał zrobić drakę.

Zwróciwszy znów uwagę na korytarz, zobaczyły po lewej, przy drzwiach do sekretariatu, gromadkę liberałów, dyskutujących teraz wyłącznie między sobą. Bliżej schodów, przy gazetce ściennej, ludzie skupili się wokół nieszczęsnego Hanuki, stojącego z zaciętą miną i rękami w kieszeniach marynarki. Dotrzymywało mu towarzystwa dwóch kolegów, równie dandysowatych, których twarze były oczywiście opatrzone, ale Emilia nie znała ich imion.

Czarek wspiął się na piętro z kaskiem pod pachą. Miał liczną asystę gapiów, przez co wyglądał na ważną osobistość ― rzucało się jednak w oczy, że wcale nie był wiele wyższy od niedużego Hanuki. Nie wiadomo skąd pojawiło się pięciu chłopaków, formujących obstawę młodego przedsiębiorcy. Byli głównie z klas drugich. Wzrokiem pełnym napięcia Czarek rozejrzał się wokół. Patrzono z kolei na niego z ciekawością. Jakieś osoby chichotały.

Koledzy ― powiedział mocnym głosem ― czy ktoś z was rozumie, czemu jest tutaj tyle niesprawiedliwości? ― Słuchano go teraz w ciszy. ― Czemu przepisy i widzimisię biurokracji są ważniejsze od ludzkiego podejścia? Może kiedyś edukacja w tej szkole stała na wysokim poziomie, ale na pewno tak nie jest za rządów dyrektor Kulkowskiej. Bez mrugnięcia okiem powiedziała zrozpaczonej dziewczynie, przechodzącej...

― Kto panu pozwolił tu wygłaszać przemówienia!? Czy to jest wiec wyborczy!

Czarek obrócił się, tak że stanął twarzą w twarz z panią dyrektor, która wyszła na korytarz. Emilia z miejsca zauważyła, że Kulkowska nie mówiła na „ty” do przybysza spoza liceum; nie miał też zmienionych butów!

Przyszedłem o coś zapytać jako obywatel, proszę pani.

― O, na pewno nie uda się to w ten sposób, proszę pana!

― Wejdźmy do gabinetu ― powiedział Czarek, zwracając się do swoich przybocznych.

Dyrektorka i wyległe zza biurek sekretarki nie chciały go rzecz jasna wpuścić. Zadzwonił dzwonek na czwartą lekcję, ale nikt się nie oddalił, przeciwnie, miejsce przy drzwiach z ciemnego drewna otaczała szczelnie coraz grubsza pętla młodych ludzi. Kobiety w końcu ustąpiły, chyba bardziej z chęci ucieczki od tego tłumu niż przekonane przez natrętów. Do środka wlały się od razu osoby z pierwszych rzędów, zastawiając drzwi. Emilia, będąc bliżej tyłu, słyszała, jak jakiś pierwszak niedaleko zachwycał się stylem Czarka; „dyra też mocna, jeszcze zobaczycie”, odparł górujący nad wszystkimi Ryszard; na przedzie unosiły się ręce trzymające smartfony ustawione na filmowanie.

Chodź, chodź, chodź! ― zawołała gorączkowo Renata, ciągnąc Emilię za rękaw.

Bez pardonu rozpychając się pomiędzy ludźmi, dotarły do okna po przeciwnej stronie. Koleżanki Renaty Walczak starały się dla nich zachować trochę wolnego miejsca, chociaż napierano z kilku stron. Młoda hakerka wspięła się na parapet i przylgnęła do szkła. W dole wzdłuż szkolnego podjazdu rósł żywopłot, pokryty jasnymi liśćmi; flesze błyskały prawie ciągłym światłem; czarnowłosa pani w średnim wieku z trudem złaziła z krzaka, wspomagana przez słaniającego się, zapewne potłuczonego eksperta w szarym garniturze. Kobieta oglądała z rozpaczą swoją koszmarnie pogniecioną spódnicę. W końcu dała się prowadzić na parking. Gdy Emilia zdecydowała się odwrócić, by spojrzeć na licealistów z rodzinnego miasteczka, towarzyszący Kulkowskiej mężczyzna wybierał właśnie numer na telefonie.

Informacja 5.

(powrót do odcinka trzeciego)

W owym czasie wśród mieszkańców miasteczka G. znalazło się wielu takich, co pozwalali swoim dzieciom płci obojga w ogóle opuszczać szkołę, uznawali bowiem, że można teraz bez trudności zdobywać pieniądze na opędzanie wszelkich wydatków. W tego rodzaju okolicznościach pojawili się zmyślni kupcy i kapitaliści, którzy wyprzedawali tanio rzeczy niezbyt drogo otrzymane, bowiem dzięki mocy czterowymiarowych drukarek. Do różnych posług zatrudniano już najgorszych leni i hultajów.

Jednak nie zawsze maszyna wszechsprawna zaspokaja wszystkie potrzeby, a czasem też nie chce się od niej tego: co może być dobrze wiedzieć, kiedy ją spotkacie. Opowiem, w nadziei, że zdoła zająć tak świetne towarzystwo, historię związaną z tą materią. Będzie ona o pani, która nieopatrznie pozwoliła swemu sercu utonąć w oczach pewnego młodzieńca; i zechciała mu użyczyć wedle jego życzeń owoców twórczych maszyn, jeśli nie własnych, to mężowskich, zanim by go obdarowała kwiatami swojego afektu i przyrodzenia.

Żyje, jak słychać, w miejscowości R. pan Grzegorz, człowiek zamożny, zasobny w ziemię i kapitały, a cieszący się sławą uczciwego obywatela. Lecz doglądanie skomplikowanego interesu od rana aż po wieczór tyle mu zajmuje czasu, że nie staje go na oddawanie małżonce tego, co jej się z natury od męża należy. Piękna pani Katarzyna ― takie jest imię żony pana Grzegorza ― nawykła więc spędzać późne godziny na szyciu przy oknie w kuchni. W ten sposób nudziła się bardzo, dopóki nie nastąpiło następujące zdarzenie.

Oto pewnego dnia pod dom naszych państwa zajechała niebieska ciężarówka; pracownicy wyładowali z niej bryłę lodowatej substancji, olbrzymią jak pół stodoły, kryjącą czterowymiarową drukarkę nie większą od melonu. Pan Grzegorz osobiście przyglądał się tym czynnościom i nakazał maszynę umieścić w starym garażu, nieopodal sadu pełnego grusz i śliw.

― Spójrz ― rzekł do żony ― będziemy mogli teraz wytworzyć sobie wszystko, co będzie nam potrzebne, albo czego nam się zachce.

Ona zaś ucieszyła się w duchu z ubrań i butów, które obiecała sobie sprawić, by oszołomić inne kobiety z sąsiedztwa i z towarzystwa. Aliści ktoś jeszcze pojawił się wraz z nowym nabytkiem: mianowicie młody i nadzwyczaj urodziwy pan Patryk, co uzyskawszy na uniwersytecie stopień magistra został operatorem wszechsprawnego mechanizmu, opłacanym przez korporację Dreamprinter. Oglądając co rano z okna pana Patryka, gdy biegał po słonecznej ulicy, pani Katarzyna zapragnęła go z gwałtownością serca przyzwyczajonego już do rzadkiego bicia w piersi na pół zamarłej, jak ziemia nieorana. Zatem wezwała wzmiankowana pani do siebie swą zaufaną dziewczynę Rusinkę, imieniem Nadzieja, i zwierzywszy jej swoje troski posłała do pana Patryka, by Nadzieja przekazała mu zaproszenie do domu na partię szachów po południu.

Trzeba powiedzieć, że kształty ciała bogatej Katarzyny od początku nie uszły uwagi młodego inżyniera. Będąc jednak leniwym i nieśmiałym z usposobienia, nie podjął żadnych starań, by ją uwieść. Kiedy zaś Rusinka przyniosła mu wiadomość od pani, zdumiał się i zmieszał, ale obiecał przyjść, jak tylko obowiązki mu to umożliwią.

W pewien dzień wiosenny zasiedli pan Patryk i pani Katarzyna nad szachami w ogrodowej altanie; jej mąż pilnował w tym czasie prac na polu. Niepewny jak się zachować, przecież młodzieniec uzyskał prędko przewagę na planszy, co nie było wbrew woli pani Katarzyny. W pewnej chwili pan Patryk sięgnął po konia, by zadać szach białemu królowi, zagrożonemu w sąsiedniej kolumnie przez wieżę. Pani Katarzyna chwyciła wtedy w ręce dłoń magistra, którą musiał był zbliżyć do jej piersi, i ściskając mocno, wyznała z głębi duszy miłość, co ją paliła. A widząc jego rozszerzone źrenice i czując drżenie rąk, dodała:

― Mój najmilszy, mam władzę nad maszyną, jak i mój mąż. Każę więc jej stworzyć dla ciebie to, co najbardziej nasyci twoje oczy, co najmilej ogrzeje twoje serce, a na końcu to, co wprowadzi cię całego w najsilniejsze drżenie.

Pan Patryk zdążył już w myślach ulec zupełnie woli pani, by połączyć się pieszczotą na poduszkach ścielących ławki altany. Lecz obietnica zaciekawiła go na tyle, by się zgodził przyjąć, co mu darowano. Wtedy kobieta, nie puszczając dłoni pana Patryka, powiedziała jeszcze:

― Jednak jeśli zadowolę cię we wszystkim, to oddasz mi swój dostępnik, bym mogła, gdy zechcę, odciąć Sieć od twej oblicznicy i wezwać cię do siebie.

― Moja pani ― rzekł na to pan Patryk ― będzie, jak mówisz.

Udali się oboje do garażu, gdzie stała czterowymiarowa drukarka. Pani Katarzyna nakazała Nadziei wypatrywać samochodu pana Grzegorza z poddasza, na wypadek, gdyby mąż miał przedwcześnie wrócić. Obrotną dziewczynę pani obiecała wynagrodzić drogimi koralami z pereł, jeżeli dobrze wypełni swe zadanie.

Nasz magister stanął nad pulpitem rozrządu, gdy pani zajęła, zeskanowawszy tęczówki dla potwierdzenia, miejsce przy mikrofonie. Zapytała pana Patryka, co by jego oczy najbardziej nasyciło. „Kto wie, czy będę mógł jeszcze kiedyś spełnić swe życzenia tą maszyną: lepiej więc, bym nie stracił tej okazji na byle widoczek. A z drugiej strony nie mogę zażądać widoku pięknej kobiety, by nie wzbudzić zazdrości tej, co przede mną stoi” ― pomyślał sobie. Wahając się dłuższą chwilę, odparł, że chciałby zobaczyć wodospad wznoszący się wieloma piętrami, nad którym unosi się mgła; wokół powinien rozciągać się las pełen cudzoziemskich drzew, otoczony łańcuchem śnieżnych szczytów; a poza tym w dole powinien się otwierać widok na piekło, a w górze na niebo. Pani Katarzyna naszeptała do mikrofonu, co jej pan Patryk powiedział, i śmiejąc się dodała jeszcze to i owo od siebie. Zgodzili się przy tym, żeby pole działania drukarki ograniczyć dla dyskrecji i oszczędności energii do garażu, w którym się znajdują. Seanse miały trwać równo pięć minut.

Maszyna zaszumiała głośniej i zamigała jaśniej niż na jałowym biegu. I zobaczyli oboje, że ściany wraz z sufitem i podłogą znikają, by ustąpić temu, czego pan Patryk sobie był zażyczył. Przy czym pani Katarzyna, mniej mając oporów od jej ulubieńca, nakazała, by po wodzie zjeżdżały nagie dziewice o mlecznej płci i złotych włosach. Na dole krasawice igrały w rzece. W otchłani piekielnej diabły z duszami potępionymi gotowali się jak w kotle, wśród chmur na niebiosach śpiewali najprawdziwsi anieli, tak że pani Katarzyna i pan Patryk poczuli się przy tej sposobności umocnieni w wierze chrześcijańskiej. Po pięciu minutach, tak jak ustalono, wszystko rozpadło się w chmury prochu, zassane szybko przez wentylatory.

Pani Katarzyna zapytała pana Patryka, czy jakiś wytwór ludzkiej zmyślności by mógł lepiej nasycić jego oczy. Młodzieniec musiał odpowiedzieć, że nie. Dalej miał postanowić, co by najmilej ogrzało jego serce. Wciąż pragnąc zrobić wrażenie szlachetnej osoby, wybrał uczynienie dostatnim i pomyślnym życia tysiąca nieszczęśliwych dzieci. Znowu uzupełniła to pani Katarzyna od siebie o danie dziatwie większego rozumu, żeby i później radziła sobie lepiej w świecie. Jakoż maszyna, ponieważ zabrakło jej nieszczęśliwych dzieci w okolicy, wytworzyła znaczny zastęp dodatkowych, które otarłszy łzy poczęły się uśmiechać i dziarsko śpiewać, zanim nie znikła cała gromadka i proch nie został pochłonięty przez wentylatory.

I tym razem pan Patryk przyznał, że za sprawą pani Katarzyny serce jego zostało rozgrzane najmilej, jak to by sobie można pomyśleć. Z kolei postawiła przed nim kwestię najsilniejszego drżenia. Tutaj przestraszył się nieborak, że będzie musiał oddać swój sieciowy dostępnik roznamiętnionej kobiecie, i począł myśleć, jak by uniknąć takiego obrotu zdarzeń. Powiedział więc:

― Moja pani, tym razem prośba moja będzie prosta. Spraw, jeślić się tak spodoba, bym miał lat siedemnaście i znalazł się na łące, gdzie rosną wierzby, i by w porze zmierzchu zapach wiatr niósł świeżego siana. Nic nie wzruszy mnie bardziej niż wspomnienie młodości.

― Czy nic w tym nie pominąłeś, Patryku? ― spytała pani Katarzyna, tknięta podejrzeniem.

Pan Patryk milczał chwilę, nim odparł:

― To prawda, że miałem wtedy przy sobie dziewczynę, która była moją kochanką. Ale nie ona jest istotna: chcę zobaczyć wieś, gdzie mieszka mój dziad.

― Będzie, jak powiedziałeś.

Nie bez wahania pani Katarzyna wyszeptała rozkazy dla maszyny twórczej. Wokół dwojga pojawiła się pachnąca łąka mazowiecka. Jakże zdumiał się pan Patryk, gdy ujrzał u swojego boku panią Katarzynę z lśniącymi świeżo kasztanowatymi włosami, policzkami krągłymi i gładkimi, słowem odmłodniałą, zdaje się, o dwa dziesięciolecia, i jeszcze przebraną w niebieską sukieneczkę w grochy. Razem zapomnieli się w pocałunku, lecz każde czuło przy tym dziwne przerażenie, którego nie potrafiliby sobie wypowiedzieć. Młodzieniec ze wszystkich sił starał się w tym czasie powstrzymać członki od poruszenia.

Kiedy wszystko się rozwiało, pani Katarzyna zapytała z niepokojem, trzymając ciągle w ramionach kochanka:

― Powiedz zatem, czy nie zadrżałeś teraz najsilniej ze wszystkich mężczyzn? Bowiem nie czułam?

― Nie wolno mi kłamać, moja pani ― powiedział pan Patryk, spuszczając wzrok ― powiem więc szczerze, że nie drżałem, choć zrobiło mi się w środku gorąco. To dlatego, że dałaś mi całkiem nowe przeżycie, i byłaś dla mnie ważniejsza niż wspomnienie. Moja pamięć, Katarzyno, przestała mnie przed chwilą poruszać.

Na to pani Katarzyna rozpłakała się i przyznała, że nie wypełniła danego przyrzeczenia, chociaż oświadczenie pana Patryka wielce ją zadowoliło. Ten zaś cieszył się w skrytości ducha, że zachował swój dostępnik we własnych rękach: albowiem tak naprawdę niewiele pamiętał z czasów, kiedy był wożony ojcowskim autem na wieś na wakacje; zaś co do pulchnej Anny o czarnych warkoczach, co mieszkała wówczas w pobliżu i wyobraził ją sobie wtuloną w niego pod wierzbą, to nigdy nie była jego kochanką inaczej niż w nieprzytomnych rojeniach przyszłego magistra. Takim to fortelem zdołał wzruszyć uroczą mężatkę, wychodząc na swoje: i cieszył się nią i tamtego popołudnia, i jeszcze później po wielokroć, a ona niezmiennie była mu rada.

(powrót do odcinka trzeciego)