poniedziałek, 8 grudnia 2014

Odcinek piąty (serial, w którym nic się nie dzieje)

Od Studia: Informujemy P.T. Czytelników o kolejnym przesunięciu odcinka: tym razem opuszczamy 21 grudnia, żeby opublikować kolejną część 4 stycznia, już w nowym roku. Powód? Pewne objawy wypalenia, chociaż trzeba powiedzieć, że "Hakerka" dopiero powoli nam się rozkręca. Potrzebujemy czasu na zebranie sił i trochę działań promocyjnych. Ale w roku 2015 rozpoczynamy poważne kontruderzenie!


― Dzień dobry, Jan Szpanta, telewizja TVN. Co pani powie o dzisiejszych wydarzeniach w liceum imienia Hugona Kołłątaja?

― Proszę pana, to jest skandal, że dzieci zamiast się uczyć są podburzane przez łobuzerię. Dyrekcja jasno pokazała, że nie zdała egzaminu z zarządzania ― odpowiedziała pani opisana przy dole obrazu jako „matka jednego z licealistów”.

Emilia miała jeszcze na sobie piżamę i oglądała telewizję, półleżąc na kanapie z miską płatków w dłoniach. Była 7:33, 11 marca. Na ekranie policja ładowała Czarka do samochodu. Potem wypowiadała się pracownica urzędu powiatowego o figurze pieprzniczki i włosach żółtych jak siano. Następnie telewizja śniadaniowa zaczęła materiał o powodzi. Jaka ta woda malownicza! gdy tak wszystko zatapia. Emilia czuła się rozkojarzona porankiem, wczorajszym ochrzanem od ojca, popartego przez mamę ― kiedy wróciła, a także swoim rozmyślaniem nad tym, co będzie w szkole. Musiała przedrzeć się przez te siedem godzin, zanim znów uda się jej dorwać do programowania.



Droga do szkoły biegła swoim fragmentem przez park. Dziewczyna lubiła patrzeć na drzewa. Był taki zakątek przy placu zabaw, gdzie właściciele psów pozwalali się bawić zwierzętom; teriery i małe kundelki obwąchiwały się nawzajem, poszczekując, a ich państwo rozmawiali o tym, jakich mają słodkich pupili.

Wyszedłszy z parku, szło się chodnikiem między długim blokiem mieszkalnym a zaparkowanymi przy ulicy samochodami. Parter budynku zajmowały sklepy; Emilia zatrzymała się przy witrynie apteki, żeby zawiązać niesforne sznurówki w trampkach. W obie strony szli przechodnie. Kiedy, siedząc w kucki, miała już się podnieść, szelki plecaka pociągnęły ją w tył. Wyrwała się i pobiegła prosto przed siebie, najprędzej, jak tylko mogła. Usłyszała za sobą śmiechy młodych mężczyzn.



Na WF-ie dostała mocno piłką ręczną w bark, już raczej przypadkiem. Razem z taką Anią, dość miłą okularnicą z biologicznej klasy, którą jednak nazywali kluską, stały na obronie. Własny brzuch, nogi, ręce wydawały się Emilii niesprawne i grube, jej mięśnie były nierozciągnięte (w skłonie nie mogła za nic dotknąć palcami podłogi bez ugięcia kolan), a całe ciało bezbarwne ― ciało ofermy. Trudno powiedzieć, co myślała Ania o sobie. Jeśli chodzi o dziewczyny uwijające się przy piłce na środku sali gimnastycznej, to Emilia nie wątpiła, że są ze swoich ciał zadowolone.

Składy wypadły tego dnia liczebnie marne: ledwie dziesięć ćwiczących w żeńskiej grupie łączonej z dwóch klas. Rzucało się w oczy, że do szkoły przyszło mniej osób niż wczoraj. Brakowało też coraz więcej nauczycieli. Wykruszył się na przykład pan Trzasiuk; historię o ósmej klasa przesiedziała w sali na tak zwanej pracy samodzielnej i tylko co dziesięć minut zaglądał do niej katecheta.

― I wszystko się jednak toczy, jak gdyby nigdy nic ― powiedziała Emilia do Anki, gdy po tej stronie boiska zrobiło się spokojnie.

― No trochę tak. Słyszałaś, że Kulkowska zakwitła?

― Nie.

(9.) Istniały mimo wszystko rzeczy, które potrafiły jeszcze dziwić. Tamta dziewczyna wyglądała na zadowoloną, że może być dla kogoś dostarczycielem nowiny.

― Jest taki chłopak, który koło niej mieszka, na tej samej klatce w bloku znaczy się ― wyjaśniła. ― On ją widział, jak schodziła do piwnicy i była cała, wiesz... obrośnięta... różowymi lilijkami. ― (Ania wymawiała „r” bardzo warcząco). ― I pachniała na cały blok. Dlatego nie przyszła do szkoły.

― O cholera. Wiesz, może nawet wierzę. Mój tata mówi, że staroście mocno na niej zależy, no bo pewnie wiadomo, on ją wypromował i w tym na pewno są jakieś układy. A tu taka heca.

Akcja przeciwnej drużyny przerwała pogaduszki w tym punkcie.



Ale udało się z grubsza przywrócić porządek w placówce. Tymczasowo władzę sprawował wicedyrektor Słabiszewski, twardy człowiek drobnomieszczańskiego pochodzenia, który nie miał w zwyczaju bawić się w niepotrzebną grzeczność. Do końca drugiej przerwy po szkole kręciło się dwóch policjantów. Podobno wpół do ósmej Słabiszewski wkroczył do budynku na oczach dziennikarzy, mając po prawicy wyprężonego konserwatora Bogusława z kluczami, a za sobą zbrojny oddział.

Takie metody najbardziej przypadały do smaku lokalnej administracji; z wyższego szczebla przysłano natomiast psycholożkę. Zniknięcie funkcjonariuszy zbiegło się w czasie z jej przybyciem. Nietrudno było ją zauważyć na korytarzu ― kobiecie mogło mało brakować do metra osiemdziesiąt wzrostu, a przy tym nie była wcale chuda ― kroczyła w jasnych spodniach i takiejże garsonce. Psycholog nosiła duże okulary, zza których przeszywała ludzi i wnętrze szkoły analitycznym spojrzeniem. Jednak na Emilii robiła wrażenie raczej sympatyczne: zdawała się uosabiać racjonalność.

Samodzielnie, mimo poważnego wyglądu, psycholog nie mogła zrobić wiele. Bodaj nie miała jak dotrzeć nawet do dwojga bohaterów afery z ciążą Sylwii ― ani jej, ani Hanuki nie było dzisiaj w szkole ― cóż za niespodzianka. Ale przynajmniej jedną osobę dostarczyła do gabinetu na drugim piętrze Emilia Dłociliska.

Długo się co prawda do tego zbierała. W całym zamieszaniu ostatniego dnia zostało trochę przyćmione zainscenizowane na lekcji „przedstawienie” autorstwa Darka Wysockiego, gdzie by zapewnić gwóźdź programu reżyser pragnął chyba posiąść zastraszonego Przemka Łukiewicza. Przemek akurat pojawił się na zajęciach, w przeciwieństwie do Darka i kolegów.

Łukiewicz od rana z nikim nie rozmawiał, w samotności zajmował się sobą. Na długiej przerwie salę do fizyki pozostawiono otwartą, a większość licealistów wypoczywała podziwiając na świeżym powietrzu niecodzienne stworzenia; Emilia wymyśliła, że zacznie od neutralnej rozmowy. Przeszła się po klasie i ot tak zagadała do Przemka, przeglądającego jakiś zeszyt.

― Dlaczego nie jesteś na dworze? Za zimno?

― A ty? ― odbił w dość oczywisty sposób. ― Sama siedzisz w klasie, skoro mnie pytasz.

― Nie siedzę, technicznie rzecz biorąc, ponieważ chodzę ― Nachyliła się do niego i powiedziała ciszej, by nie słyszeli milkliwy Jurek i dwóch chłopaków grających z tyłu na komórkach: ― Mówiłeś komuś o wczorajszym?

― Nie, nie ― zareagował automatycznie.

― Chodź do psycholog ― weszła mu w słowo, spodziewając się, że będzie stawiał opór.

― Ale po co. Ja jestem zdrowy, Emilia.

― No, to musiało cię przecież wewnętrznie, ten... ― zacięła się. ― A może ci się podobało, co? ― zapytała podkuszona nagle.

Przegięła. Wyszeptała słowo przeprosin.

― A wiesz, że on mnie pyta o to samo? ― podjął Przemek po chwili milczenia i niespodziewanie zdecydował: ― Pokażę ci.

Wyjął telefon, starszy model z klawiaturą, i wszedł w wykaz SMS-ów. Od góry do dołu wypełniały go wpisy od numeru 690 ... ale dalsze sześć cyfr nie przyciągało uwagi tak bardzo jak słowa:

― Po szkole Cie zlapie na ulicy i zerzne dupe w piwnicy

― Przystojny jestes i robisz laske soczysta jak twoja stara i stary

― Uciekasz kurwo ale Cie, zlapie widze jak stoisz w sluchawkach pod 12

I tak dalej, i tak dalej, co godzinę czy nawet co dwadzieścia minut. Emilia w pierwszych sekundach odczuła pewną wstydliwą przyjemność z tego, że przegląda czyjeś SMS-y, ale zaraz zrobiło się jej niedobrze od treści tych wiadomości. Przede wszystkim zrozumiała, dlaczego cały czas mięśnie twarzy chłopaka wyglądały na tak upiornie napięte, jakby musiały podtrzymywać kamienie: był, jak widać, osaczony tym na okrągło. Zaś Darek wydawał się nieobliczalny.

― Przemku, to jest ohydne ― powiedziała cicho.

― To znaczy wiesz... nie chciałem ci tego pokazywać żebyś...

― Teraz tym bardziej powinniśmy się z tym gdzieś udać, to ewidentnie podchodzi pod sprawę kryminalną.

Ustąpił w końcu, pozbawiony w sumie możliwości, by się sprzeciwiać. Młoda hakerka chyba nigdy wcześniej nie robiła czegoś tak poważnego na niwie społecznej; idąc z Przemkiem do gabinetu (10.) miała pod skórą zdziwienie towarzyszące zwykle momentom robienia rzeczy po raz pierwszy. Pomieszczenie, gdzie mieli szukać porady, nieco za małe na klasę z prawdziwego zdarzenia, służyło w swoim czasie jako składzik na różne biologiczne pomoce. W kącie stał szkielet, a na ścianach można było oglądać wewnętrzną budowę ryb i płazów. Kobieta siedziała właśnie nad papierami. Emilia wyjaśniła, że chodzi o jedną sprawę, którą dotąd się nikt nie zajął. Dziewczyna odniosła wrażenie, że już wystarczy jej zaangażowania, więc wyszła. Jeszcze przez chwilę brzmiał jej w uszach tamten głos psychologiczny, niski i jakby ciotkowy.



W południe klasy trzecie wyprowadzono na zewnątrz i ustawiono w szeregu na skraju trawiastego boiska. Ruch wraz z zamieszaniem płoszyły wyciągnięte bezczelnie na murawie połrzeczy; uciekały na legowiska bliżej ogrodzenia i oglądały się niespokojnie; były one zresztą przyczyną tego spędu. Pani Gutkowska, fizyczka, wygłosiła przemówienie, którego fragmenty pojawiły się później w wieczornym reportażu telewizji. Chodziło (mówiła) o aktywizację i włączenie uczniów w pracę na rzecz społeczności, o pokazanie, że mogą wziąć udział w czynieniu miasta lepszym miejscem dla wszystkich. Po wygłoszeniu przez nią tych słów rozdano zebranym łopaty i grabie ze składu. Maturzyści mieli, pilnowani przez Gutkowską i Bogusława, przegonić wszystkie połrzeczy poza teren szkoły; ponoć przyglądał się temu z okna sam wicedyrektor Słabiszewski.

Okazało się jednak, że wykonywaniu tych planów brakuje entuzjazmu. Ludzie próbowali raczej siadać w oddychających fotelach, głaskać pełzające kiełbasiane girlandy albo droczyć się z fokami, będącymi jednocześnie zbiornikami żywności. Niektórzy usiłowali im odsłaniać i drażnić części rodne. Opiekunowie kontrolowali pojedyncze grupy, uspokajali jednego z drugim rozrabiacza, ale młodych było za dużo. Wreszcie okazało się, że kilka osób z III B po cichu uciekło. Pani Gutkowska zapowiedziała dla nich obniżoną ocenę z zachowania.

Wtedy Olek, wiecznie uśmiechnięty kolega Darka, tyczkowaty Ryszard, Basia, blond wamp chodzący w czerwonych spódnicach, i jeszcze paru towarzyszy pod wodzą Edzia, zwanego tak ze względu na pewne podobieństwo z twarzy do Roberta Pattinsona, ogłosiło powstanie związku zawodowego w obronie prześladowanych połrzeczy.

― Powstańcie, żeby walczyć o swoje prawa! ― zagrzmiał Edek do nieświadomych siebie stołów z porozpłaszczanymi nogami.

Zdawało się, że dotarli do pewnej granicy; podczas gdy związkowcy awanturowali się i ściągali uwagę, kolejni uczniowie przeskakiwali przez płot na ulicę. Tamtych ściągnięto w końcu na dywanik do wicedyrektora, ale o oczyszczaniu boiska ucichło, bo rozeszli się prawie wszyscy.



Emilia widziała to i owo przez okno w czasie, kiedy powinna mieć przysposobienie obronne. Była trochę zła, ponieważ do Renaty przyszedł Tomek, który najwyraźniej urwał się ze swojej lekcji: we dwójkę gadali i śmiali się z czegoś bardzo głośno. Szło o jakichś znajomych nieznanych Emilii. Wydarzenia na boisku nie wzbudziły nawet większego podniecenia u ogółu. Jedynie Róża Kowalczak oświadczyła młodej hakerce:

― No, teraz jak Słabiszewski nie pójdzie po rozum do głowy, to się sam załatwi. Będzie musiał dogadywać się z samorządem, jak babcię kocham.

― A co, masz jakiś plan?

― Generalnie chcemy, aby się tam ktoś pogodził z faktem, że sami tego bałaganu nie ogarną. Powinno się zrobić jakieś reformy, żeby nas zaczęli na przykład uczyć praktycznych umiejętności na lekcjach. I amnestię.

― Nie wydaje mi się, żeby to wszystkich pociągało, może poza tymi praktycznymi umiejętnościami ― zauważyła ostrożnie Emilia.

― Więc trzeba uświadamiać! Nigdzie nie ma demokracji za darmo.

Jeszcze trochę i Tomek sobie poszedł, cmoknięty przez Renatę w oba policzki. Wyczerpawszy temat z przewodniczącą samorządu Emilia podeszła do przyjaciółki. Potrzebowała od Walczakówny tej rozmowy, jakiejś rozmowy.



― Renato, ty myślałaś, co będziesz robić w życiu, kiedy się stąd wydostaniemy? ― wypaliła Emilia.

Tamta uniosła brwi, ale wiedziała, że Dłociliskiej w najmniej spodziewanych momentach zdarzają się nastroje na rozkminę tego rodzaju.

― Raczej tak jak wcześniej, pójdziemy obie na polibudę.

― A co, jak nie będzie polibudy? Rozwalą nam university of technology? Ja zaczynam wątpić, że jest jakaś przyszłość.

Nie wiem, naprawdę nie wiem. Myślę, że trochę przesadzasz, Emilka.

Ja też nie wiem. ― Dała tymczasem spokój wywnętrzaniu wątpliwości. ― Zaprowadziłam Przemka do psycholog, wiesz?

― To prawilnie. Dobrze, że pomyślałaś.

Słuchaj, co on ci wtedy powiedział na historii? Nie chciałaś mi powiedzieć.

I nie bardzo chcę ― przyznała Renata. ― To dosyć wstydliwe, wiesz. O jego wewnętrznej reakcji.

― Aha.

niedziela, 7 grudnia 2014

Informacja 10.

(powrót do odcinka piątego)

Im bardziej zbliżała się godzina snu, tym silniejsze dręczyło go napięcie. Łóżko stało już pościelone. Pokój oświetlała tylko lampka nocna ze Spidermanem, którą Piotrek dostał mając dziewięć czy dziesięć lat. Niewiele z jej jasności docierało w kąt, gdzie osiemnastolatek usiłował uporządkować myśli, wyciągnięty na wznak na miękkiej kołdrze.

Koniec dnia oznaczał zawsze niedosyt i strach przed utratą kawałka czasu na zawsze. Najbardziej niepokojące, że być może wykorzystując czas inaczej dałoby się go ocalić. Pytanie, co należało robić i na czym powinno polegać osiągnięcie właściwej pełni życia. Czy na dokonywaniu czynów widowiskowych i awanturniczych? Na nauce? Na zdobywaniu pieniędzy? (Tu czuł się na straconej pozycji). Dobrze byłoby to wiedzieć rzetelnie i na pewno.

Miał ataki czułości do niej. Czy można mieć w ogóle ataki czułości? W wyobraźni gładził jej kręcone włosy koloru miodu. Po chwili mierzwił je gorączkowym ruchem. (Kto wie, czy ona nie chciałaby zachować dziewictwa do ślubu). Postrzegał siebie jako inteligentnego, mocnego, powinna zatem mu ulec, ale w innych momentach czuł się całkiem słaby, bez szans w życiu, na cokolwiek.

Czy wyszła wtedy z sali tak sobie czy też jego, Piotrka, unika? Mogłoby być tak albo tak. Najgorzej byłoby tkwić w niepewności ― i właśnie w ten sposób, na złość, układała się sytuacja. Istniało jeszcze jakieś prawdopodobieństwo, że ta informatyczka od podłączania myszy coś zobaczyła w zwalistym, dziecięcym brzydalu ze swojej klasy. Już wczoraj Piotrek ją przy nim widział. Durnota. Durnota ― że go do niej ciągnie ― albo że mu takie rzeczy do głowy przychodzą.

I tak nie uda mu się zasnąć zbyt prędko, to pewne: wziął zeszyt i zaczął pisać, żeby się nieco uspokoić:

Do punktu docelowego zmierzałam windą towarową. Towarzyszyli mi członkowie Gwardii Imperialnej. Choć wiedziałam, że są istotami żywymi, moje zmysły i intuicja sugerowały, by umieszczać ich w jednym zbiorze wraz z droidami i innymi elementami ruchomego inwentarza. Hełmy i płaszcze całkowicie wykluczały ustalenie ich rasy, nie odzywali się, więc nie poznałam ich głosu. W ciemnej windzie nie czuć było ich potu. Jedynie moja woń, ozon i smar.

Gdy winda się zatrzymała, jeden z nich dotknął niedbale jej pulpitu i drzwi się otworzyły. Wyszliśmy razem, lecz ja zmierzałam dalej. Oni pozostali przy drzwiach windy.

Nie widziałam wcześniej takiego pomieszczenia. Przypominało planetarium, ale światło bijące z kopuły było nieprzyjemne dla moich oczu: niezwykle rażące i intensywne. Otaczał mnie osobliwy ogród, pełen roślin o ciemnofioletowej barwie, które w słabszym świetle wydałyby się czarniejsze niż cokolwiek na mojej rodzimej planecie. Nie mogąc patrzeć w niebo skupiłam się na ścieżce. Na szczęście nie odbijała światła. Udając, że nic mi nie przeszkadza zmierzałam do środka ogrodu. Na jego środku stał dziwny gwelficki fotel z czerwonymi nogami i lustrzanobiałym metalicznym oparciem. Nie byłam w stanie powiedzieć wiele więcej ponad to, że nie pasował do siedzącego na nim mężczyzny.

Jego czarna tunika z kapturem mogłaby należeć do najuboższego mieszkańca galaktyki. Domyślałam się, że czerń jest uzyskana z dość taniego granatowego barwnika, pochodzącego prawdopodobnie od głowonogów z Kamino, lub innej ciepłej, oceanicznej planety. Pomyślałam o Kamino nie bez powodu. Mężczyzna, z którym miałam rozmawiać, był produktem tamtejszych uczonych. Klonem poprzedniego władcy Imperium. Każda zmiana dokonana przez badaczy z Kamino była wraz z dawnym Imperatorem dokładnie przemyślana. Obecny był jego wersją ulepszoną o materiał genetyczny Lorda Vadera. Dygnitarze Imperium uważali nowego władcę za najpotężniejszą istotę, jaka kiedykolwiek istniała i sądzili, że źródłem tej potęgi jest potęga imperialnej nauki. Miałam odmienną opinię. Palpatine wiedział zbyt dużo o ciemnej stronie mocy, by uwierzyć, że można ją sprowadzić do materiału genetycznego. Jego pomysł musiał być całkiem inny. Prawdopodobnie tworząc klona takiego, a nie innego, zaszczepił mu skłonność do gniewu i nienawiści do twórcy. Ta nienawiść jest źródłem jego mocy.

- Masz rację – odezwał się chrypliwym i wyjątkowo nieprzyjemnym głosem mężczyzna.

- Nic nie powiedziałam – odparłam przerażona.

- Myślisz, że nie jestem w stanie przejrzeć umysłu takiej miernoty jak ty – powiedział znacznie spokojniejszym głosem.

Poczułam się, jakby zapadł właśnie wyrok śmierci. Cały gniew na Imperium i chęć zaszkodzenia mu wszystkimi możliwymi sposobami zostały odkryte. Sięgnęłam po miecz świetlny, w nowej wersji z świetlnymi jelcami, nazywany również świetlnym krzyżomieczem. Nim jednak udało mi się włączyć miecz, mężczyzna dotknął oparcia fotela. W mgnieniu oka rozległ się głuchy huk i całe światło zniknęło, a miecz nie zadziałał. Zakłócacz? Słyszałam o nich. Niszczą możliwość korzystania z całej technologii opartej na elektryczności.

- Co teraz zrobisz?

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Opuściłam bezużyteczną klingę wraz z ręką. Nagle światło wróciło, a miecz świetlny również: nagle wysunięty jelec przepalił mi udo. Pomimo bólu uniosłam miecz do ataku. Mężczyzna powstał, uśmiechnął się i powiedział słowa, które wbiły mi się w pamięć jak żadne inne:

- Nie pozwolę tobie uciec nawet na tamten świat, nim nie spłacisz zainwestowanego w ciebie czasu. Każdy wydatek Imperium musi się zwracać.

Ogarnęła mnie panika. Żałowałam, że zmieniłam przed chwilą pozycję miecza. Może jelec wbiłby mi się w serce, a nie w udo, gdybym w ciemności nie opuściła ręki.

(powrót do odcinka piątego)

Informacja 9.

(powrót do odcinka piątego)

Liceum ogólnokształcące w miasteczku G.: oświetlony porannym słońcem pokój, gdzie zazwyczaj urzęduje dyrektor. Z przodu biurko barwy mahoniu, z tyłu duży regał wypchany papierami. Wicedyrektor SŁABISZEWSKI przechadza się wokół siedzącej na krześle GUTKOWSKIEJ. Przy dużym, zamkniętym oknie stoi KOWALSKI w ciemnym dresie.

KOWALSKI: Powiedziałem, że to odgłosy implodujących urządzeń. Ale on, że to ktoś rzucił petardy.

GUTKOWSKA: Brawa!

KOWALSKI: Ale pewnie nikt nie słyszał huku. Przecież mówią, że młodzież była zajęta debatowaniem.

GUTKOWSKA: Pierwsze pytanie powinno brzmieć: skąd tam się wzięła broń i po co.

SŁABISZEWSKI (ostro): Dosyć! To ja będę decydował, kto źle, a kto dobrze postąpił. Słusznie tam Ewa postawiła straże; lecz cóż z tego, jeśli porwano nam skarb. Tylko ona sama, jak myślę, wiedziała dobrze o zawartości skrytek.

KOWALSKI: Tak i mi się zdaje. (na stronie:) Owszem, ty tak myśl, łysa bździągwo.

GUTKOWSKA: Trzeba ich złapać! Policja przesłuchała Andrzeja i Bogusława, ale czy przeszukała kotłownię?

SŁABISZEWSKI: Teraz to robi. Tylko, że na tym etapie nie możemy już się opierać tylko na policji. Widzicie, ile żeśmy dostali pomocy.

GUTKOWSKA: Za mało.

KOWALSKI: Za mało.

SŁABISZEWSKI: Właśnie, za mało! I dlatego wyślemy w pościg dodatkową ekipę chłopaków z technikum. Rozmawiałem z dyrektorem Ukwiałowiczem: to mój dobry kolega, obiecuje mi dobrać odpowiednią liczbę dryblasów, którzy dorwą tego... jak mu tam?

GUTKOWSKA: Jaworskiego.

KOWALSKI: Bezwzględnie postępujesz!

SŁABISZEWSKI: Nie zaprzeczam. Nie zaprzeczam. Nasze czasy potrzebują kogoś takiego jak ja. Ewa... (zatrzymuje się przy oknie, patrzy zadumany, trzymając firankę) Ewa ten jeden raz okazała słabość. Gówniarz zagnał ją tutaj; nie wytrzymała psychicznie; skoczyła.

GUTKOWSKA: Nie mają już respektu, szacunku. Skąd się w nich bierze tyle brawury?

SŁABISZEWSKI: Bo ich odpowiednio nie wychowywano, kiedy był na to czas... (pauza: ― tamci czekają, aż będzie kontynuował) Później będę mieć jeszcze jeden ważny projekt. Ale zaczyna się już lekcja. Idźcie! Niech postępują nasze sprawy.

(powrót do odcinka piątego)