niedziela, 19 października 2014

Odcinek drugi (tańce metafizyczne)

Pan Trzasiuk przybył do liceum w G. rok temu, chyba świeżo po studiach. Uczył kilka klas historii i znany był zwłaszcza ze swojego niekonwencjonalnego wizerunku. Zwykle spóźniał się o dobre pięć minut; prawie zawsze bezmyślnie żuł gumę, co wydymało jego pucołowate policzki, uświetniane przez ryżą bródkę biegnącą od ucha do ucha.

Na jego lekcjach najważniejsze były ciekawostki oraz opisy bitew, które chętnie „rozgrywał” kredą na tablicy. Emilia Dłociliska sądziła, że pan Trzasiuk z trudem się powstrzymuje przed podzieleniem uczniów na dwie armie i poprawianiem błędów Napoleona.

Gdy tylko wszyscy weszli do sali, miejsce przy biurku zaczęło okupować trzech chłopaków z klasy maturalnej, którzy przyszli do nauczyciela z jakąś prośbą. Trzęśli się przy tym, chichocząc, i szturchali jeden drugiego.

Ich miejsca były z przodu przy oknie. Oficjalnie przychodzili zamiast godziny wychowawczej na dodatkowe lekcje z biologii, by przygotować się do egzaminu. Trzeba przyznać, że podczas zajęć nie wyglądali na zbyt zajętych, a Emilia i Renata Walczak zajmowały miejsca tuż za nimi. Najbardziej znany i głośny był spośród nich Darek Wysocki. Niejeden chłopak w szkole zazdrościł mu śladów szorstkiego zarostu na twarzy. Nie brakowało także dziewczyn zauroczonych posągowym ciałem Darka, chociaż on sam wyraźnie wolał męskie towarzystwo.

― No dobrze ― powiedział pan Trzasiuk ― jak wiecie, będę miał z wami lekcję, bo pani Wiśniewskiej nie ma w szkole. Cóż, za moich czasów skrzydeł to można było tylko od Red Bulla dostać.

Emilia mogła obserwować, jak uczniowie ― nie wszyscy się nawet rozpakowali, plecaki leżały na ławkach i pod nimi ― drżą w wesołości. Sama też parsknęła, prawie tego nie zauważając.

― Przy czym w tym czasie, co nam jeszcze został ― ciągnął historyk ― ja się właściwie usunę, a koledzy pokażą wam teraz spektakl.

Nie pofatygował się tym razem nawet po drewniany wskaźnik, którym miał w zwyczaju udzielać głosu.

Jakieś trzydzieści osób par oczu było teraz zwróconych na chłopaków. Po bokach jasnowłosego Dariusza stanęli krępy brunet z dużym nosem oraz blondyn z uśmiechem jakby przybitym do masywnej żuchwy. Emilii zdawało się, że Irek to był ten pierwszy, a Olek to drugi. Olek położył na swojej ławce telefon Samsung, włączywszy muzykę (4). Malutki głośnik wypełnił dokładnie przestrzeń suchymi, rytmicznymi uderzeniami i śpiewem piosenkarza.

― Mamy dla was coś specjalnego! ― zaczął Irek. ― Cała sala przeżywa, nie ma zamuły!

Młoda hakerka uderzyła łokciem Renatę: przy biurku pan Trzasiuk nieznacznie kiwał głową w rytm muzyki. Pomiędzy kolegami Darek wywijał tułowiem, mając ręce wzniesione. Irek z Olkiem tańczyli przy podłodze coś bliższego breakdance. Dziewczyny usłyszały za sobą śmiechy i okrzyki:

― Dawaj!

― Mogę cię zabić ― grzmiał Darek, oddzielając słowa. Olek upadł przed nim.

― Błagam na kolanach, zostaw mi moje nędzne życie!

― Rozetnę tobie skórę i zerwę jak ze świniaka! ― huczał tamten coraz bardziej dramatycznie, nie przerywając pląsów. ― Odetnę język nożem i obmyję się w wytrysku krwi!

Zatrzymał się, by zrzucić czerwoną koszulę w kratę. Zaświecił okazały nagi tors ze srebrnym łańcuszkiem; ubranie wylądowało pod tablicą. Pan Trzasiuk otworzył usta, by zaraz je zamknąć i przybrać wyraz zdystansowanej uwagi. Ruda Julka, siedząca obok milkliwego Jurka, zapiszczała głośno. W środkowym rzędzie chłopaki rytmicznie klaskali.

― Oszczędź mnie ― krzyknął Olek. ― A dam ci... Przemka!

Cisza panowała na widowni, kiedy ruszyli we dwóch z Irkiem w stronę przerażonego Łukiewicza ― nie mogącego chyba uwierzyć w to, co się dzieje. Był duży, ale słaby fizycznie. Zrzucili mu piórnik i zeszyt w krótkiej szarpaninie, i zaczęli prowadzić ku prężącemu się Darkowi.

― Oni to grają? ― zapytała Renata, patrząc na tę scenę.

Że nie, co do tego Emilia nie miała wątpliwości. Wzbierał w niej niesmak ― to było jej środowisko, w takim czymś uczestniczyła, taką się stawała. Od wewnątrz paliło ją atawistyczne współodczuwanie strachu tej osaczonej istoty. Wiedziała, że coś powinno się zrobić. Wciąż jednak siedziała na szkolnym krzesełku, nie mogąc powziąć postanowienia.

― Witamy kolegę ― zawołał Darek do Przemka, niestawiającego już oporu. ― Pokażemy ci trochę dorosłego życia! Dawaj gacie!

Ręce Przemka posłusznie powędrowały w stronę guzika spodni, schyloną głowę próbował ukryć przy piersi, i wydawało się, że widać łzy na policzkach. Podłogowe linoleum zapiszczało pod przesuwanym krzesłem. To podnosił się Jurek. Kiedy już przeciskał się za siedzącą koleżanką, wstały kolejne osoby. Emilia przez moment myślała, że może Renatka pójdzie i wtedy ona podąży za nią, kiedy będzie mieć wolne przejście.

Zebrało się z pięciu chłopaków oraz Frania, kanciasta dziewucha ze wsi, której każdy trochę się bał.

― Darson, czy ciebie pogrzało!? ― ryknęła, przekrzykując muzykę.

― Moje giermki, atakują nas rycerze Romeo ― zareagował Darek, depcząc spodnie ściągnięte z Przemka. ― Niech nie przerywają naszego obrzędu!

Irek z Olkiem zatrzymali uczniów próbujących przerwać przedstawienie i zaczęli się z nimi wykłócać, zasłaniając przejście rozpostartymi ramionami. W czerwieniejącej Emilii pojawiały się wciąż nowe argumenty powstrzymujące ją od powstania ― a wszystkie mięśnie były już napięte ― ale czy jest tam jeszcze potrzebna? Pan Trzasiuk chyba udawał, że go nie ma; Renata wyciągnięta na ławce przyglądała się; Róża Kowalczak, siedząca przecież na samym przedzie, podpierała twarz rękoma, minę miała nadąsaną i nie wiadomo, co sobie myślała.

Jedyne, na co się Emilia Dłociliska zdobyła, to analiza sytuacji: była pewna, że Darek nie oszalał, zgrywał się zbyt wyraźnie: po prostu chciał usunąć granice gry, w której wszystko mu wolno. Jednak mało kto w tej sali zdawał się to jasno pojmować.

Nerwy zaczynały puszczać pomocnikom reżysera. Obrzucali przeszkadzających mało wymyślnymi obelgami, podczas gdy Jurek coraz bardziej podnosił głos. Za ich plecami Darek zmusił Przemka do uklęknięcia i kręcił przed nim biodrami, sam prosty jak struna. Perlisty śpiew tancerza nakładał się na szybki amerykański rap, dobiegający teraz z telefonu, co tworzyło dziwnie fascynujący chaos dźwięku.

― Czekałam jak we śnie ― żebyś ty objął mnie! Więc wszystkim na złość ― przetańczmy tą noc ― bo życie tak krótkie jest!

― Idziemy tam? ― usłyszała Emilia głos Renaty.

Poszły. Z pomocą ruszyło już kilka kolejnych osób; inni podnieśli się na miejscach, żeby łatwiej obserwować. Przed rozjuszoną Franią i chłopakami rozstępowali się Olek z Irkiem. Darek zostawił Przemka i powoli się wycofywał. Wyglądał, jakby nie przygotowywał się na taki obrót zdarzeń.

― Nie wszyscy naraz! Gdzie wasz honor!

Nagle coś zmieniło się w powietrzu.

W następnej chwili patrzący, i uczestniczący, i przerywający, i Przemek ― wszyscy zorientowali się, że komórka Olka zamiast grać, dzwoni. Blondyn rzucił się odebrać.

― Mam lekcję, nie mogę rozmawiać.

― Wychodzę ― oświadczył natychmiast Darek i zniknął za drzwiami ze swoją koszulą w ręku.

― No, kupię trzy, jak będę wracał. To na razie.

Policzki Olka były rumiane, gdy się rozłączał.

― Mama? ― zapytał ktoś z tyłu i wśród siedzących rozległy się śmiechy.

Przemek kończył właśnie zakładać spodnie i speszył się, kiedy znów znów zwróciły się na niego spojrzenia. W milczeniu rozepchnął kolegów i uciekł do ławki, by pakować swoje porozrzucane rzeczy. Renata poszła próbować z nim rozmawiać, podczas gdy większość pozostałych zaczęła, z niejakim ociąganiem, wracać na miejsca.

Znów zerkano w stronę nauczyciela. Pan Trzasiuk nerwowo bawił się kilkoma długopisami.

― Jak rozumiem, to jest już koniec przedstawienia... ― powiedział. ― Renato, sprawdź, czy Przemek czegoś nie potrzebuje, bo wygląda nieswojo. Pewnie wolałby, żeby taka ładna koleżanka wystąpiła w roli kolegi Wysockiego.

Hakerka stała właśnie nad burzą żółtych włosów przyjaciółki, pochylonej nad Przemkiem, i była tu właściwie nie wiadomo po co. Jeżeli Trzasiuk był idiotą robiąc takie uwagi, to Emilia czuła się czymś jeszcze gorszym w stosunku do swych oczekiwań. Chciała stać zawsze wolna, dumna, szlachetniejsza od większości. Okazywało się, że była bezsilna i bezwolna, kiedy wszystko wokół działo się samo i sterowało nią. Oglądała w duszy stale te same momenty z ostatnich dziesięciu minut, rozpaczliwie nakazując sobie coś zrobić, coś okazać, ale rzecz jasna nie mogła już siebie posłuchać. A jednocześnie połową umysłu wciąż postrzegała Przemka, który z wielkim trudem mógł podnieść wzrok na Renatę.

Emilia nie miała pewności, czy umiałaby tak komuś pomóc.

W klasie zaczęła się wymiana zdań. Pierwszy odezwał się Paweł Tucha; Koku, jak zwykle nań wołano, miał zwyczaj mówić, co myśli (chociaż wymawiając niewyraźnie większość spółgłosek) i jako jeden z pierwszych poszedł przed chwilą za Jurkiem.

― Ja się domagam, żeby Darka ktoś zbadał. To, co widzieliśmy ewidentnie świadczy, że coś jest z nim nie tak!

― Nie zgodzę się ― sprzeciwiła się Róża, przewodnicząca samorządu. ― Ja cały czas starałam się to traktować jak poważne przedstawienie. Może i było zbyt brutalne jak na szkołę, ale czy nie robi na was wrażenia to, że Darek coś takiego zaplanował? Czasem trzeba się wysilić i poszukać drugiego dna.

― No i gdzie tu masz drugie dno?

― Może chodziło o to, żeby nami wstrząsnąć, zmusić do namysłu? I jeszcze jestem pewna, że niektórzy widzą coś niestosownego głównie w tym, że to było między mężczyznami.

W tym czasie Renata odwróciła się od Przemka z wyrazem lekkiego szoku, który ustąpił zaraz zniechęceniu. Emilia przeszła z nią z powrotem między ławkami, zaledwie zwracając uwagę na dyskusję, jaka toczyła się dalej z udziałem nawet pana Trzasiuka.

― Co on ci takiego powiedział?

― Potem może ci powiem ― odparła cicho blondynka.

― On zamierza coś zrobić? Pójść do kogoś?

― Wiesz, trudno mi coś o tym powiedzieć na podstawie tego, co on mówi. Chyba sam dobrze nie wie, trudno się dziwić. Nie jest z nim dobrze.

Emilia czuła, że jej dopytywanie się niczemu nie służy, ale i nie mogła odpędzić myśli, że z nią również nie jest dobrze. Dotarłszy na swoje miejsce przyległa głową do ściany i prosiła jakąkolwiek wyższą instancję, jaka mogłaby istnieć i mieć wpływ na sprawy, by ta lekcja się już skończyła. Przypominała sobie różne przypadki, jak tutaj i tym bardziej w gimnazjum dręczono nielubianych uczniów, chociaż zawsze wyglądało to bardziej ― prymitywnie. Chciałaby już żyć w dorosłym, normalnym świecie, nawet jeżeli będąc tutaj można było wątpić w jego istnienie.

Otworzyła przed sobą okno, żeby słyszeć nawoływania ptaków i szum samochodów z ulicy. Były tam jeszcze nowe, obce, plaszczące odgłosy, i Emilia wzdrygnęła się. Czekała jednak.

Informacja 4.

(powrót do odcinka drugiego)

Znacznie później zastanawiano się, czy swoje dokonania Darek Wysocki, lepiej znany jako Darson, zawdzięczał bardziej autorskim pomysłom ― czy też podszeptom osób ze swojego otoczenia. Oczywiście (a przynajmniej z punktu widzenia staromodnej fizyki sprzed drukarek czterowymiarowych) coś nie może powstać z niczego, a każdego człowieka tworzą w ostatecznym rachunku jego warunki zewnętrzne. Darek był prostym chłopakiem. Lubił sport, dobrą zabawę, alkohol i jeździć samochodem.

Miesiąc wcześniej, w połowie lutego, był z kolegami w miejscowości L. niedaleko miasteczka G., gdzie tradycyjnie odbywały się imprezy z wjazdem za dziesięć złotych. Tej nocy na parkiecie ruszano się dosyć niemrawo, jak na gust Darka. Kółeczka tańczących miały wokół siebie dużo pustej przestrzeni; znudzone dziewczyny przewracały zaczernionymi oczami; nawet w głosie krzyczącego do mikrofonu didżeja słyszało się, że coś jest nie do końca tak.

― Jakby wszystkich, kurwa, śnieg zatrzymał ― powiedział Darek do Irka.

Wyszedł przed drugą. Stanął sobie kulturalnie na chodniku z krzywych płyt betonowych, wsparł się o barierkę mostu biegnącego nad strumykiem. Metal był oszroniony i śliski. Chłopak zapalił papierosa, czując wyraźnie w żołądku z osiem czy dziesięć szotów wódki zapitych sokiem. Smak dymu nikotynowego na moment przykrył wszystko, co dziś było chujowe. Darek napawał się tą przyjemnością, patrzył to w ciemną noc, to w pulsujący grzmotem i światłem budynek dyskoteki, przemianowanej jakiś czas temu na klub muzyczny.

W chwilę później poczuł wirowanie błędnika, wilgoć i jeszcze więcej zimna. Z trudem powstrzymał wymioty. Nie puści pawia jak jakiś dzieciak, jest profesjonalistą. Po trudnym do określenia czasie usłyszał głos Irka, albo Olka.

― Darson! Nie połamałeś się, mendo!?

Chłopaki widocznie w końcu zrozumieli, że z tej imprezy rzeczywiście nic nie będzie. Podnieśli go ze śniegu; zauważył, że spadł na dno zbocza, na zamarzniętą powierzchnię strumienia. Roześmiał się. A to przygoda! Olek kręcił cały czas film komórką. Potrzebowali teraz kogoś dysponującego samochodem, ostatecznie taksówki. Wydobyli się z rowu, żeby na mostku każdy napisał esemesy do rodzeństwa. Darek zaproponował przejście się kawałek drogą w kierunku ze wsi, w czasie kiedy i tak musieli czekać na odpowiedź. Przy okazji wysikali się pod jakimś wielkim drzewem.

Darek zaklął, kiedy dotknął dłonią swojej kurtki na piersi. Zdał sobie sprawę, że to dziwne uczucie na skórze powoduje spalony materiał, pewnie od papierosa, na który musiał upaść. Zimne powietrze rozdarła skarga chłopaka ― jak on to się teraz starym wytłumaczy. Irek i Olek śmiali się z niego i walili w plecy. Wytoczyli się we trzech na środek jezdni.

― Samochód! ― krzyknął któryś ostrzegawczo.

Auto, świecące podłużnymi reflektorami, zatrzymało się płynnie o dwa metry przed nimi. Chłopaki schodzili pospiesznie z drogi, mogąc teraz przyjrzeć się srebrnej, opływowej maszynie. Był to aston martin, jak zauważył głośno Irek.

Drzwiami dla pasażera wysiadł potężny łysy gość w eleganckim garniturze. Młodzi chcieli zaraz uciekać, jednak szosa była śliska, a pola zaśnieżone. Irek omal nie upadł, wsparł się na ramionach kolegów.

― Co to, panowie, impreza kiepska, się wam nie udaje? ― zapytał łysy. ― Wsiadajcie się do fury, zabalujecie z nami!

Zaproszenie zostało przyjęte zrazu z dużą nieufnością. Facet zapewniał, że zabawa odbywa się w willi kierowcy ― widzieli przez szybę włóczkową czapkę, pod nią młodą twarz z jasnymi wąsami, koleś miał ksywkę Mario ― i dalej, że czysta leje się z fontanny, że mają trawę i dziewczyny, i że zwykle kręcą porno nocami. Chłopaki byli na tyle otumanieni, że nie wiedzieli, jak znaleźli się na tylnym siedzeniu, upchnięci obok rudej laski w topie z błyszczących łusek. Miała duże piersi i nosiła okulary z grubymi oprawkami. Podsunęła im częściowo wypełnione śmieciami po jedzeniu papierowe torby z McDonalda ― na wypadek, powiedziała, gdyby mieli rzygać. Zaoferowała też do dopicia colę z papierowego kubka po łysym, jednak nikt się nie skusił.

Darek znalazł się najbliżej dziewczyny, pachnącej mocno jakimiś perfumami, ale najchętniej usiadłby z drugiej strony przy oknie ― bo właściwie miejsca było tu na dwie osoby, mające dla siebie fotele przedzielone szerokim podłokietnikiem ― i na tym podłokietniku na środku musieli się tłoczyć z Olkiem, kuląc głowy pod sufitem. Radio grało. Ośnieżone drzewa przy brzegach szarobiaławej szosy migały miarowo za szybą. Mario rozmawiał o czymś z łysym, co do Darka prawie nie docierało; dostrzegał natomiast, że po prostu odlatuje, jego świadomość unosiła się płynnie w rytmie melodyjnych bitów z radia i ucieczki drzew, stając się jednością z pędzącym samochodem, droga była tym jaśniejsza, im ciemniejsze było wszystko wokół, i jaśniały nad nią cudownie barwne zorze, sunące z dołu w górę, i Darek czuł, że w tym momencie pojmuje coś straszliwie głębokiego, co, jak mu się zdawało, musi koniecznie zapamiętać na całe życie.

Ruda pytała za plecami ― dosłownie ― młodego Wysockiego, jak spalił sobie kurtkę, i nic go to nie obchodziło. Dziewczyna skomentowała, że kolega musiał sobie nieźle pochlać, i pewnie sztachać się czymś jeszcze.

Samochód skręcił z głównej drogi na podjazd na posesję. Nawierzchnia była tak gładka, że prawie nie czuli jazdy.

Darek uderzył się boleśnie w goleń o kamień obok ścieżki, przy której rosły iglaste krzaczory.

Przed oczami ciągnęły się z lewa w prawo przeszklone ściany, filary z drewna i barierki tarasów, jednych na drugich. Każda drobina światła, padając wśród nocy na okienne tafle, zwielokrotniała się lustrzanymi odbiciami i pomarańczowym iskrzeniem. Wysoko na szczycie wirowała olbrzymia srebrna kula.

Gdy weszli na zamkniętą imprezę, Darkowi zdawało się, jakby wcale tam nie było jego, tylko jakiś ― z trudem by to określił ― manekin. Jego oczy widziały, jak chłopakom nalewano wódki do migających na niebiesko kieliszków. Stały rządkiem na blacie z ciemnego drewna. Wokół stłoczeni ludzie odpływali zbiorowo i każdy z osobna. Drogie ubrania. Elita ― takie było Darsonowskie rozumienie tego słowa. Tłum pachniał mdląco jakąś niesamowitą, zmieszaną wonią.

― Chodź ― zabrzmiał w uchu krzyk łysego.

Szli we dwóch mrocznym korytarzem, gdzie drżała podłoga, a zza szyb z prawej dostawał się blady blask księżyca.

Dłoń łysego była żylasta, uda i lędźwie potężne, nawarstwione mięśniami. Dreszcz, zarazem straszny i ekscytujący, przebiegł wzdłuż kręgów chłopaka.

― Zobaczysz teatr ― powiedział mężczyzna.

Darek poczuł się trochę oszukany. Wystarczyło mu, że go ze trzy razy wywożono ze szkoły na jakieś tam przedstawienia. Jednak szli i wgłębiali się w długą, coraz ciemniejszą przestrzeń.

Potem wznieśli się, chyba po schodach, i w jednej chwili zalało ich znów światło ― światło dziesiątek ognisk, rozpalonych na śniegu ― chodzili między nimi z gałęziami jacyś ludzie w kolorowych kurtkach. Gdzieś w dali, na widnokręgu czerniał sosnowy las.

Łysy mówił Darkowi. Mówił o geniuszu swojego znajomego, którego Mario zatrudnił do reżyserowania ― o zbiorowym objawieniu, mającym przeszyć wnętrze chłopaka ― o skruszeniu sztucznych murów, budowanych w nim od dziecka ― żeby każdemu impulsowi poddawać się od razu. Słuchającemu pozostało z tych wyjaśnień tylko ogólne, mętne wrażenie dziwności.

Tamten nakazał mu zdjąć ubranie razem ze wszystkimi; a wciąż schodziły się kolejne osoby, w większości z drinkiem w ręce. Nagość miała, jak wyjaśnił, wytworzyć pierwotny nastrój na widowni. Chociaż Darek nie czuł prawie zimna, musiał pozwolić owinąć się w przezroczystą folię miłym hostessom, których dotykali wszyscy swobodnie. Właściwie osłonę wykonano z nieznanego dawniej materiału, który dobrze wygłuszał cieplnie, ale przekazywał wiernie wrażenia dotykowe.

Mężczyźni i kobiety kłębili się w kręgu, na śniegu, pomiędzy ogniskami, a grupa postaci o czerwonej skórze wciągnęła do środka na sznurach olbrzymią, szarpiącą się żyrafę. Przy linach łopotały czerwone i białe chorągiewki. Ktoś ogłosił uspokajająco przez megafon, że żyrafa nie jest prawdziwa i nie będzie jej boleć.

Darek mimowolnie osunął się na ziemię, do pozycji siedzącej. Miał jednak jasność umysłu, której był pewien bezwzględnie, i starał się śledzić akcję, żeby łysemu nie wydać się prostakiem. Widział wyraźnie oddaloną o kilka metrów od zwierzęcia parę aktorów. Byli to blondyn w zielonym kostiumie i ciemnowłosa dziewczyna w minisukience. Mówili coś długo, raz jedno, raz drugie, ale nie tak, jak się normalnie mówi, tylko jakby każde słowo oddzielnie.

On powiedział: „patrzyłaś jak uciekałem”. A ona: „nigdy nie czułam, jak tam macałeś”.

Rozległa się muzyka z głośników.

Indianie skrócili sznury i wznieśli noże.

Krew wytrysnęła we wszystkie strony z ciała żyrafy, padając na foliowe odzienia widzów w pierwszych rzędach. Z rozdartych trzewi wypadły czerwone aż w czerń bele słomy ― wijące się w posoce, wężowate jelita, z których ktoś próbował się uwolnić, wciąż się zaplątując ― bijące serce, schwytane przez aktorkę w sukience, by wkładać je sobie do ust. Wzniosły się nieskładne wrzaski. Ludzie w czarnych trykotach wypadli z ciężkimi kocami i pogasili ogniska. Zaroiło się od policjantów w staroświeckich, granatowych mundurach; w rękach dzierżyli coś jakby miecze o metrowych ostrzach.

Później już nic nie było widać poza chaosem cieni kotłujących się w mroku. Krzyki, nie wiadomo, bólu czy rozkoszy, dobiegały ze wszystkich stron. W niebo wzlatywały kominy dymu.

Podziwiając to wszystko półleżąc na ziemi, Darek zaczynał rozumieć wcześniejsze słowa łysego, jakkolwiek one brzmiały. Tutejsze widoki nie różniły się aż tak bardzo od horrorów oglądanych nałogowo przez jednego z kuzynów młodego Wysockiego... jednak teraz chłopak czuł, że coś się przewraca... że w środku ma lód, a potem „niczym” gorąco... że na wskroś przenika go epicka zajawka... że to zajebiste.

Czyjaś ręka wywróciła go na plecy. Usłyszał znajomy głos: trochę zachrypnięty.

― Już prawie koniec ― powiedział łysy. ― Chodźmy do pokoju. Będzie tam paru moich kolegów.

Mężczyzna pomógł Darkowi wstać. Skierowali się w stronę willi, która na tle nocnych ciemności wydawała się ogromna.

(powrót do odcinka drugiego)

niedziela, 5 października 2014

Odcinek pierwszy

Dziesiątego marca przyszła do szkoły z klejącymi się powiekami i przymusem ziewania. W pierwszej chwili nawet nie dało jej do myślenia, że wszyscy uczniowie czekają pod klasą, chociaż spóźniła się prawie dziesięć minut. Poprzedniego dnia zabrakło opiekuńczego wzroku rodziców — mama miała dyżur w szpitalu, tata uczestniczył w jakiejś celebrze na Śląsku w ramach współpracy samorządów (2). Dzięki temu Emilia mogła sobie pozwolić po szkole na trochę dekadencji. Na dywanie wylądowała duża paczka chipsów ze słoiczkiem dipu i litrową butelką Coca-Coli. Na tapczanie pościel leżała od rana w nieładzie.

W powietrzu wisiał wczoraj niepokój: wysoko na niebie szalała się dziwna burza błysków i szumów, wśród których przed zmrokiem krążyły gwiżdżące latające gady. Ale w ciągu ostatnich miesięcy przestano na zwracać uwagę na wiele fantastycznych rzeczy i zjawisk (3).

Córka państwa Dłociliskich planowała spędzić popołudnie i wieczór całkowicie na kablu, połowę w Internecie i na grze w RPG-ową rąbaninę, połowę na rozgryzaniu monadycznych struktur języka Haskell. Chciała teraz spróbować innego paradygmatu programowania.

Życie na kablu potrafiło mieć szczególny narkotyczny urok, w przeciwieństwie do życia na mięsie. Zaczęła stosować to rozróżnienie, by nadać rzeczywistości trochę cyberpunkowego posmaku. Na tamtą stronę szło się po coś nowego ― by osiągnąć coś tak małego jak przedmiot w grze albo tak upajającego jak przełamanie problemu programem ― reguły były zaś zawsze jasne, zimne, nie dopuszczajace nędznych wybiegów. Tutaj dopiero umysł wyzwalał się z przypadkowego ciała. Ale ludzie w większości woleli mięso. Emilia myślała czasem, że człowiek kiedyś przekształci się w kilka podgatunków, jak owady żyjące w koloniach: odmienne osobniki do myślenia, do rozmnażania się i do pracy fizycznej. Oczekiwała tego przyszłego wielkiego mrowiska z mieszaniną fatalizmu i przewrotnej przyjemności, mając przecież zerowy wpływ na bieg historii.

Jedna rzecz była niespodziewana tego wieczora. Parę chwil po dwudziestej drugiej zabrzmiał brzęczyk ― w Kadu pojawiła się wiadomość od Piotrka z klasy humanistycznej — link bez komentarza. Wyświetlił się artykuł na gazecie.pl, mówiący o rozpoczęciu przez pewnego norweskiego reżysera prac nad filmem o trzydziestoletniej kobiecie, która zachorowuje na białaczkę i zaczyna szukać sensu życia. Plotki o szokujących scenach z czarnym pegazem już teraz kazały wszystkim spodziewać się skandalu.

— Hahah — odpisała Emilia.

Dwa tygodnie temu układali razem w bibliotece ironiczny przepis na „ambitny film”: to było dokładnie to. Dziewczyna wróciła do wybijania nieumarłych potworów w grze. Uderzyła ją złość, gdy pojawiła się kolejna wiadomość: jeszcze tylko jeden poziom, myślała, i będzie mogła się wziąć za coś poważniejszego.

― A co słychać tak w ogóle? ― pisał Piotrek.

Emilia w zasadzie nie znosiła takich pytań, na które nie dało się sensownie odpowiedzieć. Coś jednak podszepnęło jej, że może on zrozumie, skoro ją pyta. Hałaśliwe klawisze klawiatury IBM model M, kupionej pół roku temu na eBayu, zastukotały w rytm przytrzaskiwania myśli zdaniami.

― A gram w jakąś głupią grę \\ [= ENTER] Potem chcę się pouczyć nowego języka, jak mi się uda \\ ― Zawahała się. ― Ostatnio ― skasowała to i zaczęła od początku. ― Ale ostatnio źle mi się myśli, biorą mnie jakieś niepokoje \\ tak jakbym nie mogła nie umiała zrobić nic \\ co by było dla mnie ważne potem następnego dnia, rozumiesz. \\ przepraszam, że piszę głupoty.

Zatrzymała się na chwilę, z pustką w głowie: niech on odpisze, powiedziała w duchu. Trochę mu to zajęło. Co on sobie pomyślał?

― To nie są żadne głupoty \\ ostatnio wszystkim udziela się jakaś chora atmosfera. \\ tak jak Sylwii od was z Hnk, nie wiem czy słyszałaś

Emilia uniosła brwi. Wiedziała, kim jest Sylwia Strąkowska ― wysportowana, opalona siatkarka o czarnych lokach, chodząca do jej klasy ― wiedziała też z grubsza, kim jest Hanuka ― przystojny blondyn młodszy o rocznik, noszący odpowiednie dla swej postury eleganckie marynareczki ― ale połączenie tych dwojga wydawało się mało wiarygodne, na tyle, na ile młoda hakerka znała obyczaje swoich kolegów. Emilia nie potrafiła się w tym orientować ― nie była też chyba szczególnie szanowana ― i nie miała nawet pojęcia, czemu Hanuka jest Hanuką, chociaż na pewno należało to do powszechnego zasobu wiedzy.

― Teraz po raz pierwszy ― odpowiedziała.

― Boże :D \\ W skrócie, Sylwia twierdzi od wczoraj, że jest w ciąży z Hnk. \\ i że przyszedł do niej do domu, jak spała i wiesz, wsadził \\ Ale on nic o tym nie wie. \\ i przez to niektórzy mówią nawet o niepokalanym poczęciu

— !!! \\ ojacie, ta nasza szkoła — odpisała po paru sekundach.

— Ale wiesz \\ Ja sobie wyobrażam, jak on przychodzi do niej taki mały i się na nią wspina. \\ Słyszałaś o tym, że mężczyźni jak są mali, to we wszystkim

— Tak jakby \\ Ciekawe, czy też tak ogólnie życiowo.

— Tylko nie myśl, że piszę tak, bo sam jestem wysoki. \\ I że coś chcę ci sugerować co do swoich wiesz

Emilia odruchowo sięgnęła po ciepły kubek z herbatą i skuliła się w czarnym dresie przed monitorem, czekając, aż Piotr się zreflektuje i napisze o czymś innym. Tak jak czasem pod wpływem drastycznego filmu w Internecie, przed oczy wepchnęła jej się migawka męskich organów obu chłopaków, ich luźnej skóry i włosów ― i wydało się jej, że nieskończoność dzieliła ten widok od wszystkiego, co warte, cóż, czegokolwiek. A jednak czuła, że nikt jej nie odgrodzi od dziedziny wrażliwych tkanek człowieka, raczej przeciwnie ― cała zadyszana ludzkość będzie, jak wobec wszystkich, coraz bardziej natarczywa i wymagająca w tym względzie. Emilia przełączyła się na spauzowaną grę, gdzie jej jasnowłosa wojowniczka czekała na łące, z udami i ramionami zbroczonymi krwią. Piotrek napisał jeszcze, że musi już odejść od komputera ― i dziewczyna wiedziała, że spędzi resztę tego wieczoru sama ze swoimi sprawami.

Zeszła jej jeszcze godzina na zdobywaniu dwóch kolejnych poziomów wojowniczki. Potem Emilia nastawiła muzykę w słuchawkach i wzięła się za naukę języka. Internetowy poradnik był napisany w prostym HTML-u, niesformatowanym czarnym tekstem na białym tle. W oknie terminala hakerka próbowała własny kod. Czasem wstawała i chodziła, zamyślona i nieobecna, po ciasnym korytarzu, albo wychylała się przez otwarte okno, próbując wyobrazić sobie monady na tle pokrytego rozbłyskami nieba.

Położyła się w końcu spać przed drugą w nocy.

Rano, pod drzwiami klasy, przez senność i ból kręgosłupa z trudem przedostał się obraz uczniów na korytarzu. Emilia poszukała wzrokiem czarnej koszulki i jasnoblond włosów. Tak najszybciej znajdowała Renatę. Przyjaciółka siedziała na podłodze pod ścianą z dwiema koleżankami i takim Tomkiem. Wszystko to byli metalowcy. Od jednej z dziewczyn, mającej nadwagę, wiało zawsze drażniącą wulgarnością w zachowaniu ― jej widok często nasuwał hakerce ostrzegawcze myśli co do własnej diety ― co najważniejsze, chodziła do klasy C, która widocznie również koczowała na korytarzu. Emilia przywitała się z towarzystwem i, już siedząc, przymknęła oczy jeszcze na chwilę. Zapytała:

― Coś się stało, że nie ma lekcji?

― To tylko pani Wiśniewska... odleciała ― odpowiedziała Renata, podkreślając ostatnie słowo stłumionym chichotem.

― Przyszła pijana? ― Emilia zdziwiona spojrzała w twarz koleżanki. Czy jej się nie wkręca?

― Nie, to co słyszysz. Chirurg Wolniewicz zadzwonił do dyrektorki i powiedział, że wczoraj wszył Wiśniewskiej kacze skrzydła. Domagała się stanowczo, sama je przyniosła w folii. Podobnież potem, jak ją zoperował, wskoczyła na parapet i odfrunęła do Malezji, i zostawiła tylko wizytówkę hotelu w Kuala Lumpur.

― Co ty pieprzysz, Renatka ― odparła Emilia, podnosząc się z trudem z podłogi. ― Powiedzcie mi lepiej, że sama odleciałam i słyszę, czego nie ma...

Przeszła się po korytarzu. Grupka osób z różnych klas skupiała się wokół Sylwii, która siedziała na ławce z czerwoną twarzą skrytą w dłoniach. Cały tułów siatkarki chylił się ku kolanom, jakby straciła siłę w kręgosłupie i tylko opiekuńcze ramię najlepszej przyjaciółki ― Kingi Niepsuj, ubranej w niebieską sukienkę ― powstrzymywało ją od upadku na podłogę. Stojący w kręgu boku chłopcy śmiali się z czegoś ― może właśnie z załamanej dziewczyny. Emilia przypomniała sobie, co jej wczoraj pisał Piotr o dziwnej przygodzie Sylwii z ciążą, i przynajmniej to stało się dla niej odrobinę jaśniejsze. Co nie znaczy, że wiedziała już, co o tym myśleć. Wzdrygnęła się z nieokreślonym uczuciem na myśl o urwanej wczoraj rozmowie. Istniała jakaś nikła możliwość, że Piotrek dziś do niej podejdzie, i czyniło to perspektywę tego dnia ciut bardziej interesującą, przez czystą ciekawość, co ten pan zrobi.

Nie potrafiła za bardzo postawić się w roli Sylwii: bardziej zajmowała Emilię niepewność i nieokreśloność, w jakiej zanurzała się rzeczywistość, tak że realne zajścia i czyste bzdury stały się trudne do odróżnienia. Trudno było nawet powiedzieć, czy ktoś się umyślnie znęca nad szkołą i miasteczkiem, czy po prostu coś martwego się gdzieś wymknęło spod kontroli. Może najdziwniejsza była naturalna łatwość, z jaką przyjęto wywrócenie się znanego świata, i tylko dziwiono się poszczególnym przejawom nowości.

Trzy rozgadane, wymachujące rękami pierwszoklasistki omal Emilii nie potrąciły. Odwracając się i przymykając oczy pod światłem słońca zauważyła, że zbliżają się Róża Kowalczak, gospodarz klasy, i milkliwy Jurek, jej zastępca. Róża była to smukła dziewczyna o długich, brązowych włosach i wyłupiastych oczach. Idąc, stawiała niedbałe kroki w swoich obcisłych jak zazwyczaj dżinsach. Emilia nawet ją lubiła ― dyskutowały ze sobą na różne tematy ― mając odmienne poglądy na większość z nich. Stanąwszy pośrodku, przewodnicząca samorządu powiedziała do oczekującego tłumku:

― No dobra, słuchajcie, byłam w pokoju, mamy trochę bałaganu w budzie ― Róża miała nie wiadomo skąd upodobanie do takich śmiesznych określeń ― ale grono nauczycielskie do czegoś tam doszło, także chyba jest sukces. Pani Wiśniewskiej rzeczywiście nie ma, podobnie jak paru innych osób. Czy i jak... odleciały... to się ustala. Poza tym coś się stało w kotłowni, nie powiedziano nam dokładnie co, to znaczy oficjalnie rury pękły i nie wolno tam chodzić.

― A będziemy mieć teraz biologię? ― podniósł ktoś najbardziej aktualną kwestię.

Zanim Róża odpowiedziała, większa część klasy musiała się wyśmiać z żartu Darka Wysockiego, który przed chwilą oznajmił swoim najgłębszym basem: „kurde, tak se właśnie myślałem, że bym se poszedł do kotłowni, na fajka, co nie”.

― Za chwilę powinien przyjść do nas pan Trzasiuk na zastępstwo. Generalnie myślano, czy by w ogóle nas nie zluzować, ale Kulkowska stwierdziła, że (cytuję) „ani dzisiaj w domu, ani jutro w szkole raczej nie będą mieli mniej nienormalnych warunków”, więc nawet nie ma po co dzisiaj nas wypuszczać.

Rozległy się zniechęcone buczenia i ciężkie westchnienia „o Jezu”. Jurek w tym czasie podszedł do Sylwii Strąkowskiej, przekazując jej widocznie wezwanie do dyrektorki, bo wstały obie z Kingą i odeszły.

Emilia, mniej już senna, zbliżyła się do Renaty; ta ciągle wydawała się ubawiona tym, co dzieje, i białe zęby niemal prześwitywały spomiędzy jej zmysłowych warg.

― I co, wierzysz mi teraz, kobieto? ― spytała przyjaciółka.

Najczęściej bywało między nimi tak, że to Emilia Dłociliska mało co brała na poważnie z wydarzeń w szkole i miasteczku G. (skupiając myśli i wyobraźnię gdzieś daleko), a Renata była tą, co się przejmowała.

― Chyba nie mam innego wyjścia. Zastanawiam się teraz, po jaką cholerę pisałam wczoraj w nocy pracę domową z tej biologii. A mogłam iść wcześniej spać.

― Ja nie pisałam, chyba miałam jakieś trafne przeczucia.

Około ósmej dwadzieścia hałas w budynku liceum zmalał w miarę, jak nauczyciele i zastępcy przychodzili do klas. Emilia była w stanie usłyszeć zbliżający się stukot butów i brzęk kluczy w dłoni pana Trzasiuka.

Informacja 3.

(powrót do odcinka pierwszego)

Po drukarkach trójwymiarowych następnym krokiem była czterowymiarowa drukarka rzeczywista. Jako pierwszy zbudował ją macedoński inżynier Goran Dolew ze Skopijskich Zakładów Automotorowych. Jego dziecko, PROMEN-1, wykorzystywało części przywiezione z innych części byłej Jugosławii, gdzie złom stał się bardzo tani po wojnie. Podstawą konstrukcji stała się starożytna atramentowa drukarka Epson. Była ona ośrodkiem układu wybijającego w rzeczywistości szczeliny odpowiedniego kształtu, prowokujące ruch cząsteczek subatomowych, który to ruch formował żądany byt w czasoprzestrzeni. Maszynę napędzały trzy hałaśliwe silniki Diesla. Trzeba było ją przykrywać białym prześcieradłem, żeby wędrujące fotony ją omijały.

Dolew podczas prezentacji przed obliczem dyrekcji wydobył ze swojego PROMEN-a kolejno jednorożca, dwóipółminutowe kontinuum czasoprzestrzenne ze stali cynkowanej oraz marmurowy posąg Batmana (już na tym etapie widoczne były problemy z kontrolowaniem działania drukarki). Po pokazie widzowie z kierownictwa fabryki przypisali jednak to wszystko raczej kolorowym kruchym ciasteczkom, jakimi ich inż. Dolew poczęstował, niż jego dziełu życia. Finansowanie projektu wstrzymano.

Tylko jedna osoba na sali zrozumiała wagę odkrycia — Adam Lufa, właściciel sklepu modelarskiego w Otwocku pod Warszawą. Sobie jedynie znanym sposobem Lufa wydobył od Dolewa plany PROMEN-a i zabrał je z sobą w teczce do kraju. Na podstawie notatek Lufa, przy pomocy swojego pracownika Eugeniusza, zbudował w piwnicy pierwszą polską rzeczywistą drukarkę czterowymiarową FORMEN. Ważyła ona pięć ton i miała teoretyczną wydajność dwóch tysięcy metrosekund na godzinę, lecz trzeba było ją co pięć minut wyłączać, by wyczyścić matrycę silnym detergentem. Zaniedbanie groziło niekontrolowanym powstawaniem niechcianych tworów, jak na przykład dokładna replika ósmej sowieckiej dywizji pancernej z 1944 roku, którą trzeba było zwalczyć analogiczną jednostką niemiecką. Utrzymywanie w sekrecie tego, co się działo w piwnicy domu Adama Lufy, nie było więc wcale proste.

W końcu znalazł się też niechciany naśladowca, Erik Rosenbaum z Berkeley w Kalifornii, który dzięki funduszom uzyskanym od kolegi zbudował w swoim pokoju w akademiku maszynę SFAG (skrót od Suitable For Any Gender). SFAG miało wydajność aż piętnastu tysięcy metrosekund na godzinę i wkrótce po rozruchu spaliło prawie cały uniwersytet wraz z samą osobą Rosenbauma, co jego kolega ― który zebrał żniwo medialnego szumu i przejął interes ― uznał za wielki sukces. Skala zniszczeń uniemożliwiła również dokładne ustalenie charakteru powiązań między konstrukcją z Berkeley a konstrukcją z Otwocka. Późniejszy proces Adam W. J. Lufa, spółka z o.o. przeciwko Dreamprinter Corp., zakończony zresztą ugodą, niewiele w tej sprawie rozjaśnił. Podejrzewa się, że Lufa miał w domu zawirusowanego Windowsa, który wyprowadził kluczowe informacje na tajne fora sieciowych chuliganów, gdzie z kolei odnalazł je Rosenbaum.

Wkrótce ten pionierski okres czterowymiarowego drukowania przerwała eksplozja zastosowań przemysłowych i wojskowych. Wcześniejsze ograniczenia produkcyjne i logistyczne przestały obowiązywać. Wystarczyło źródło energii i, co najważniejsze, rzeczywista drukarka czterowymiarowa.

Pewnego dnia w Internecie pojawiły się filmy pokazujące na ulicach dzielnic rządowych Pekinu, Moskwy i Teheranu szalejące jaszczury oraz pełzające głowonogi-giganty z wijącymi się mackami. Ludzie w garniturach uciekali w panice, a budynki waliły się, kruszone i gniecione przez potwory o martwych oczach. Materiały te telewizje nadały jako ciekawostkę, ponieważ powszechnie uznano je za tak zwaną lipę. Węszono tutaj sprytną reklamę jakiegoś studia graficznego. A jednak tak wyglądała prawda. Stany Zjednoczone ponownie stały się jedynym supermocarstwem dzięki swojemu drukowanemu uzbrojeniu. Myszy zjadły arsenały jądrowe, niczym ― niemal tysiąc dwieście lat wcześniej ― króla Popiela w wieży.

Prawdziwą eskalację chaosu przyniosło rozpowszechnienie produktów Dreamprinters Corp. wśród użytkowników domowych. Mieszkania zamieniano w rajskie zakątki dekadenckich przyjemności, gdzie zapraszano znajomych na imprezy; ścigano się na wspaniałość samochodów, ubrań, domów; wszechobecny stał się obyczaj sąsiedzkich najazdów i zajazdów dla urozmaicenia codzienności (wykorzystywano do tego celu gobliny). Nużące prace zlecano rojom użytkowych owadów, podobnych do pszczół czy mrówek, które wybijano sprejem, gdy przestawały być potrzebne. Wielkie plastikowe rury wkładane do mózgu potrafiły dostarczać nieprzerwany strumień artykułów i filmików z Internetu z pięciokrotnym przyspieszeniem. Różowe, pluszowe pijawki odsysały tłuszcz i stymulowały wzrost okolic ciała, gdzie uważano to za pożądane. Oczywiście na te wynalazki trzeba było mieć pieniądze. Szybko jednak wartość pieniądza przestała wiele znaczyć.

Wszelkie próby sztucznego zatrzymania tych tendencji były skazane na klęskę, bo każdy właściciel rzeczywistej drukarki czterowymiarowej mógł przeciwstawić siłom egzekwującym prawo ― siły własne, wcale nie gorsze. Było tak przynajmniej, dopóki jeszcze wszystko działało.

(powrót do odcinka pierwszego)

Informacja 2.

(powrót do odcinka pierwszego)

W pewnej odległości od miasta W. znajdowało się miasteczko G., dokąd dało się dojechać autobusem. Miasteczko G. było stolicą powiatu, dysponowało stadionem, basenem, dworcem PKS i biblioteką miejską. Przebiegała tędy jedna z dróg krajowych. Pod starodawnym drzewem w parku wysikał się ponoć kiedyś sam Hugo Kołłątaj.

Na południowych obrzeżach miasteczko G. kończyło się kratownicą uliczek wyłożonych brukową kostką, na której w równych odstępach leżały garby spowalniające. Teren podzielony był na posesje przynależące do domków jednorodzinnych. Zazwyczaj bywało tu cicho; samochody stały zaparkowane jeden z drugim wzdłuż krawężników; rano widać było kobiety z zakupami w wózkach lub foliowych reklamówkach, albo młodych ojców popychających spacerówki. Gdzieś w tej okolicy, ściślej na Klonowej 14, przechodzień mijał, nie dostrzegając, biały piętrowy budynek pokryty czerwoną dachówką. W ogrodzie, między świerkowymi drzewkami i rabatkami barwnych kwiatków, kręcił się skundlony owczarek o jasnej sierści. Wybetonowana ścieżka wiodła od furtki na schody i do wejścia; wzdłuż ścieżki miniaturowe gąszcze swoich fioletowych listków wznosiły berberysy. W oknach widać było czyste firanki. Mieszkali tam państwo Dłociliscy, a z nimi ich jedyna córka, Emilia.

Pan Tomasz Dłociliski był niemal pięćdziesięcioletnim, chudym mężczyzną o bystrych oczach. Mówił zawsze powoli, tak jakby musiał każdemu słowu poświęcić przynajmniej pół mgnienia namysłu. Zapewne pozostało mu z młodości, kiedy to, naczytawszy się książek, zapragnął zostać pisarzem i napisać powieść współczesną. Spędził nad nią kilka lat podczas studiów, myśląc o przyszłej sławie i haśle w encyklopedii PWN; udało mu się w tym czasie wydrukować kilka krótkich rzeczy w podziemnej prasie antykomunistycznej, ale główne dzieło pozostało nieukończone. Jak powiedział kiedyś Emilii, nie potrafił stworzyć czegoś, co by go zadowoliło. Przytłaczała go świadomość wszystkich wielkich książek, które były już — nieodwołalnie — napisane.

W wieku dwudziestu pięciu lat spalił więc rękopis i ożenił się, a w końcu ustatkował jako kierownik wydziału w starostwie powiatowym w G. Przekonywał Emilię, że to nie jest takie całkiem byle co: każdy człowiek powinien robić sumiennie to, co przypisano jego miejscu pod słońcem. Pan Dłociliski był więc powołany, by w codziennej rzeczywistości, pełnej formalizmu, pretensji i układzików, podtrzymywać ziemskie życie idei republiki i obywatela. Chodziło tu może raczej o pewien rodzaj obowiązku wobec ludzi, którzy od niego zależeli. Córce jego przejęcie pracą wydawało się dość śmieszne w porównaniu z dawnymi marzeniami.

Pokazał jej kiedyś, by wyjaśnić swoje powody, kupowane dawno temu książki wydawane w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Miały dziś wartość makulatury. Ich autorzy miesiącami pokrywali papier zdaniami, jakie wydawały im się nowe, głębokie i ciekawe. Tak się przynajmniej wydawało przy kartkowaniu kiepsko sklejanych i oprawianych tomów, które nieraz rozpadały się przy pierwszym czytaniu. Emilia ze dwa razy uparła się, że przeczyta taką książkę, by nie pozwolić jej zupełnie przepaść. Robiła to z litości do autorów, z których zdawało się pozostawać jedynie zdjęcie, rok urodzenia i suchy spis dzieł: to, co podawano na tylnej okładce. Ale nigdy taka lektura nie wyszła poza czternastą stronę. Nie było nikogo, z kim by się dało rozmawiać o tych martwych dziełach. Nie potrafiły mieć już znaczenia i uroku w porównaniu z prawdziwym życiem ― a, jak sądził pan Dłociliski, sztuka powinna czynić to prawdziwe życie stratą czasu.

O ile pan Tomasz mógł dotrzeć do swego urzędu rowerem, pani Urszula Majek-Dłociliska, matka Emilii, musiała dojeżdżać rano samochodem do szpitala w mieście W. Pracowała jako lekarz onkolog. Życie pani Urszuli wymagało od niej niemałej odporności psychicznej, nie tylko z powodu rutynowego stykania się ze śmiercią, i w sumie nie za wiele w tym życiu miała dla siebie. Do G. wracała zmęczona i nerwowo wyczerpana: potrzebowała szybkiej drzemki i dwóch kaw, zanim była w stanie wziąć się za prace domowe. Zdarzało jej się wściekać na męża, który, jak uważała, myślał raczej o sobie niż o byciu podporą dla żony. Trzeba jednak przyznać, że zarabiała więcej od niego. Dzięki temu mogła zapewnić córce wiele rzeczy potrzebnych jej zainteresowaniom.

Emilia miała osiemnaście lat i chodziła do liceum w G. Uczyła się raczej dobrze, jednak nie miała wielu koleżanek.

Nigdy by jej nie przyszło do głowy, żeby marzyć o byciu gwiazdą filmową, żoną piłkarza czy kimś w tym rodzaju. Kiedyś chciała zostać poetką, malarką albo wielką uczoną; potem w jej ręce wpadła stara książka o programowaniu w języku BASIC, walająca się u jakiegoś wujka. Emilię z miejsca zafascynowały te proste matematyczne abstrakcje, zmienne, funkcje i pętle, które można układać jak klocki. Po wielu godzinach była zaskoczona, jak radośnie i łatwo jej umysł potrafi rozbudowywać takie konstrukcje na papierze lub tylko w myśli, i nawet żmudne łowienie popełnionych w entuzjazmie błędów — gdy już zasiadła do komputera — miało urok rzeczywistej, profesjonalnej pracy. Kiedy Emilia projektowała jakąś aplikację czy algorytm, w dzień i w nocy problemy biły się w jej umyśle z rozwiązaniami; czekała wciąż, aż będzie mogła usiąść przed klawiaturą, by przebić sobie drogę o te kilkadziesiąt linii kodu naprzód.

Rodzice mało z tego rozumieli, chociaż też nie przeszkadzali. Ojciec nie brał w ogóle Internetu na poważnie; uważał, że córka powinna wyrosnąć z gier komputerowych i nie przejmować się tak fanatycznie wypisywaniem bloków znaczków. Puszczał mimo uszu egzaltowane wyjaśnienia córki, że to przecież systemy symboli, równie dobre jak książki. Matka wydawała się pojmować z programowania tyle, że to potencjalnie dobrze płatna praca.

Emilia zwykle spędzała wolny czas nad książką albo przed swoją oblicznicą. Czarna maszyna, szumiąca cicho pod blatem wciśniętego w kąt sosnowego biurka, była jak koń albo oddział żołnierzy oddany dziewczynie. Kiedy po rozruchu zastygał obraz na monitorze, Emilia włączała systemową konsolę i zawieszała na chwilę palce nad plastikowymi klawiszami. Na ciemnym tle, za znakami oznaczającymi bieżącego użytkownika i katalog domowy, monotonnie migotał kursor. W tej chwili wypadki pozostawały w stanie zawieszenia: czystej możliwości, biegnącej we wszystkich kierunkach. W końcu jednak Emilia musiała wpisać pierwszą komendę tego dnia.

Czasem niejasno doznawała podobnego uczucia, myśląc o swoim życiu. Od swojego „teraz” mogła wywodzić różne linie czasu, zdarzenia zawsze wyprowadzające ją gdzieś daleko poza miasteczko G. — i to, że z jej teraźniejszości wychodziły owe linie, lśniące obok siebie jak pędzące światła, mogło chwilami osłodzić całą szarą nędzę młodości. Ale później plątały się one Emilii i gdzieś uciekały. Zostawała wtedy sama wobec zużytej miękkości starej poduszki, w którą ukrywała głowę, leżąc bezwładnie, nie umiejąc płakać. Komputer informował zaś pustą przestrzeń o błędach kompilacji, linia za linią.

(powrót do odcinka pierwszego)

Informacja 1.

Każdy widzi siebie w jakiś sposób i, mocą brutalnego faktu, jest przez innych widziany. Chciałoby się mieć nad tym jakąś władzę, móc stawiać między sobą a ludźmi ściany, soczewki... najlepiej byłoby wycinać w mózgach chłodnym skalpelem drogi odpowiednim elektrycznym prądom.

Ale my w tej firmie łowimy dusze, twarze i osobowości.

Zdjęcie pierwsze. Zatłoczony peron na miejskiej stacji kolejowej. Na pierwszym planie dyskutują dwie rozmazane kobiety, na tory patrzy smutny chłopak w rurkach, ze słuchawkami na uszach, jeden z wąsatych panów mówi coś do drugiego. Dziewczynki w kółeczku śmieją się, odsłaniając zęby i języki. Poznajemy hakerkę po tym, że stoi samotna ― niedaleko wysokiego, betonowego słupa latarni ― prosto jak statua chuda, lecz wcale nie wysoka; jedynie głowa jest pochylona w stronę książki, którą dziewczyna trzyma przy brzuchu.

Nie możemy stąd dostrzec twarzy. Przesłaniają ją gęste włosy, opadające na plecy, skręcone w drobne loki. Ich barwę trudno by w popołudniowym oświetleniu określić inaczej niż jako ciemny, miodowy blond.

Cóż można jeszcze dodać? Krój błękitnych dżinsów jest żeński, ale dość luźny. Ciało okrywa piaskowa kurtka jesienna z zielonym szalikiem.

Zdjęcie drugie. Tym razem widzimy ją z przodu, z drobnymi rękami złożonymi pod piersią ― delikatnie zaznaczoną pod swetremwzrokiem zwróconym w bok ― ustami zaciśniętymi. Książkę hakerka schowała przed chwilą do plecaka, leżącego na ziemi, pomiędzy jej stopami.

Twarz nie wydaje się zbyt ładna. Jest względnie długa i troszkę wąska, z wysokim nosem, wyraźnie rozszerzonym u końca. Wargi są ledwie zaznaczone. Oczy duże, bystre, jasnoniebieskie. To jedno z tych oblicz, gdzie właśnie oczy wyglądają jak wyrzucone z bardziej świetnego otoczenia, skąd musiały trafić w przypadkowe towarzystwo innych części twarzy, całkiem przeciętnych.

Zdjęcie trzecie. Nasz natrętny wzrok i ten dziewczyny spotykają się. Nie chciała tego. Możemy przybliżać obraz, jak tylko chcemy, i oglądać najmniejsze pory na skórze.

Jednak w jej spojrzeniu z tej sekundy nie ma złości czy zaczepki, która zapewne pojawiłaby się u nastolatki. Nie ma także ani odrobiny życzliwości ani zaciekawienia. Patrzy na nas spod swoich włosów, w których stanie zauważa się słabe próby maskowania niedbalstwa, i jest w tym coś z wyglądania zza kraty... nie tylko dlatego, że zamknęliśmy hakerkę w ciemnym pudełku aparatu... bo mimo tego pozornego schwytania dziewczyna żyje w celi innego rodzaju, gdzie nie zostaniemy wpuszczeni.

Czyż u większości młodych kobiet nie świeci się w oczach jakaś chęć podobania się światu, która rzeczywiście pozwala im się podobać ― nawet kiedy się nie uśmiechają? I wydaje się, że na twarzy hakerki ta chęć jest doszczętnie i beznadziejnie zagłuszona przez inne dążenia, inne pragnienia, popychające bezwolne chude ciało w stronę wskazaną przez ich kaprysy. Pod tym względem być może ta dziewczyna jest dziecinna.

sobota, 4 października 2014

Karta tytułowa i wyjaśnienia dla Czytelnika




Hakerka

romans przyszłohistoryczny

przez Literackie Studio Eksperymentalne

***

Internet 20142015.

 

Do Czytelnika (kilka wyjaśnień)

1. Tytuł tego bloga wywodzi się od słowa haker w znaczeniu używanym przez samą światową hacker culture. Jedna z definicji zawartych w The Jargon File wyjaśnia, że haker to osoba, która znajduje głęboką przyjemność w pełnym, szczegółowym rozumieniu różnych złożonych systemów, w szczególności komputerowych i sieciowych”. Osoba niewtajemniczona najpewniej nie nazwałaby większości takich ludzi hakerami, raczej nerdami. Z kolei duża część anglojęzycznych hakerów określa internetowych włamywaczy mianem cracker.
2. Tekst składa się z głównego ciągu zdarzeń zawierającego odsyłacze do dodatkowych Informacji. Informacje mogą poszerzać lub zmieniać lekturę części głównej (każda jest też napisana w trochę innym stylu), ale ich czytanie nie jest konieczne. Studiu najciekawsze wydaje się czytanie za każdym razem całego odcinka, a dopiero potem Informacji, do których się on odwołuje.
Istnieje więc wiele równoprawnych sposobów lektury niniejszego bloga: czytanie równolegle ciągu głównego i Informacji, zapoznawanie się z Informacjami przed lub po odcinku, czytanie jedynie ciągu głównego, czytanie jedynie Informacji, wreszcie nieczytanie niczego w ogóle i tylko udawanie tego przed towarzystwem, w jakim się obracamy.
3. Trzeba przyznać, że celem Hakerki, poza opowiedzeniem przejmującej historii Emilii Dłociliskiej, jest przedstawienie oblicza życia w naszej epoce, w której świat ludzki przemienia się gruntownie, być może w ogóle odchodząc w przeszłość w jakiejkolwiek zrozumiałej dla nas formie. Chociaż Czytelnik znajdzie na blogu wiele niesamowitych zjawisk, to nie tworzą one w zamierzeniu fantastycznego uniwersum: układają się raczej w luźną metaforę.
4. Jeżeli komuś wydaje się nienaturalne nadanie głównemu bohaterowi-hakerowi płci żeńskiej, oto parę wiadomości wikipedycznych: za pierwszą osobę, która układała algorytmy dla nieistniejących jeszcze maszyn liczących, uważa się lady Adę Lovelace; najsłynniejszy z wczesnych komputerów, ENIAC, „warunkowała” (pozwólmy sobie na taki neologizm) grupa matematyczek; jeden z ważniejszych historycznych języków programowania COBOL, podobnie jak termin debugging, zawdzięczamy Grace Hopper; główną kierowniczką korporacji Yahoo! jest dzisiaj Marissa Mayer. Studio może też chyba, przynajmniej w teorii, liczyć na więcej sympatii ze strony Czytelników dla słabości i emocji bohatera będącego dziewczyną.
5. Wszystkie postacie i wydarzenia są fikcyjne; jakiekolwiek podobieństwa do postaci i wydarzeń rzeczywistych są przypadkowe i niezamierzone.
l.s.e.