W pewnej odległości od miasta W. znajdowało się miasteczko G., dokąd dało się dojechać autobusem. Miasteczko G. było stolicą powiatu, dysponowało stadionem, basenem, dworcem PKS i biblioteką miejską. Przebiegała tędy jedna z dróg krajowych. Pod starodawnym drzewem w parku wysikał się ponoć kiedyś sam Hugo Kołłątaj.
Na południowych obrzeżach miasteczko G. kończyło się kratownicą uliczek wyłożonych brukową kostką, na której w równych odstępach leżały garby spowalniające. Teren podzielony był na posesje przynależące do domków jednorodzinnych. Zazwyczaj bywało tu cicho; samochody stały zaparkowane jeden z drugim wzdłuż krawężników; rano widać było kobiety z zakupami w wózkach lub foliowych reklamówkach, albo młodych ojców popychających spacerówki. Gdzieś w tej okolicy, ściślej na Klonowej 14, przechodzień mijał, nie dostrzegając, biały piętrowy budynek pokryty czerwoną dachówką. W ogrodzie, między świerkowymi drzewkami i rabatkami barwnych kwiatków, kręcił się skundlony owczarek o jasnej sierści. Wybetonowana ścieżka wiodła od furtki na schody i do wejścia; wzdłuż ścieżki miniaturowe gąszcze swoich fioletowych listków wznosiły berberysy. W oknach widać było czyste firanki. Mieszkali tam państwo Dłociliscy, a z nimi ich jedyna córka, Emilia.
Pan Tomasz Dłociliski był niemal pięćdziesięcioletnim, chudym mężczyzną o bystrych oczach. Mówił zawsze powoli, tak jakby musiał każdemu słowu poświęcić przynajmniej pół mgnienia namysłu. Zapewne pozostało mu z młodości, kiedy to, naczytawszy się książek, zapragnął zostać pisarzem i napisać powieść współczesną. Spędził nad nią kilka lat podczas studiów, myśląc o przyszłej sławie i haśle w encyklopedii PWN; udało mu się w tym czasie wydrukować kilka krótkich rzeczy w podziemnej prasie antykomunistycznej, ale główne dzieło pozostało nieukończone. Jak powiedział kiedyś Emilii, nie potrafił stworzyć czegoś, co by go zadowoliło. Przytłaczała go świadomość wszystkich wielkich książek, które były już — nieodwołalnie — napisane.
W wieku dwudziestu pięciu lat spalił więc rękopis i ożenił się, a w końcu ustatkował jako kierownik wydziału w starostwie powiatowym w G. Przekonywał Emilię, że to nie jest takie całkiem byle co: każdy człowiek powinien robić sumiennie to, co przypisano jego miejscu pod słońcem. Pan Dłociliski był więc powołany, by w codziennej rzeczywistości, pełnej formalizmu, pretensji i układzików, podtrzymywać ziemskie życie idei republiki i obywatela. Chodziło tu może raczej o pewien rodzaj obowiązku wobec ludzi, którzy od niego zależeli. Córce jego przejęcie pracą wydawało się dość śmieszne w porównaniu z dawnymi marzeniami.
Pokazał jej kiedyś, by wyjaśnić swoje powody, kupowane dawno temu książki wydawane w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Miały dziś wartość makulatury. Ich autorzy miesiącami pokrywali papier zdaniami, jakie wydawały im się nowe, głębokie i ciekawe. Tak się przynajmniej wydawało przy kartkowaniu kiepsko sklejanych i oprawianych tomów, które nieraz rozpadały się przy pierwszym czytaniu. Emilia ze dwa razy uparła się, że przeczyta taką książkę, by nie pozwolić jej zupełnie przepaść. Robiła to z litości do autorów, z których zdawało się pozostawać jedynie zdjęcie, rok urodzenia i suchy spis dzieł: to, co podawano na tylnej okładce. Ale nigdy taka lektura nie wyszła poza czternastą stronę. Nie było nikogo, z kim by się dało rozmawiać o tych martwych dziełach. Nie potrafiły mieć już znaczenia i uroku w porównaniu z prawdziwym życiem ― a, jak sądził pan Dłociliski, sztuka powinna czynić to prawdziwe życie stratą czasu.
O ile pan Tomasz mógł dotrzeć do swego urzędu rowerem, pani Urszula Majek-Dłociliska, matka Emilii, musiała dojeżdżać rano samochodem do szpitala w mieście W. Pracowała jako lekarz onkolog. Życie pani Urszuli wymagało od niej niemałej odporności psychicznej, nie tylko z powodu rutynowego stykania się ze śmiercią, i w sumie nie za wiele w tym życiu miała dla siebie. Do G. wracała zmęczona i nerwowo wyczerpana: potrzebowała szybkiej drzemki i dwóch kaw, zanim była w stanie wziąć się za prace domowe. Zdarzało jej się wściekać na męża, który, jak uważała, myślał raczej o sobie niż o byciu podporą dla żony. Trzeba jednak przyznać, że zarabiała więcej od niego. Dzięki temu mogła zapewnić córce wiele rzeczy potrzebnych jej zainteresowaniom.
Emilia miała osiemnaście lat i chodziła do liceum w G. Uczyła się raczej dobrze, jednak nie miała wielu koleżanek.
Nigdy by jej nie przyszło do głowy, żeby marzyć o byciu gwiazdą filmową, żoną piłkarza czy kimś w tym rodzaju. Kiedyś chciała zostać poetką, malarką albo wielką uczoną; potem w jej ręce wpadła stara książka o programowaniu w języku BASIC, walająca się u jakiegoś wujka. Emilię z miejsca zafascynowały te proste matematyczne abstrakcje, zmienne, funkcje i pętle, które można układać jak klocki. Po wielu godzinach była zaskoczona, jak radośnie i łatwo jej umysł potrafi rozbudowywać takie konstrukcje na papierze lub tylko w myśli, i nawet żmudne łowienie popełnionych w entuzjazmie błędów — gdy już zasiadła do komputera — miało urok rzeczywistej, profesjonalnej pracy. Kiedy Emilia projektowała jakąś aplikację czy algorytm, w dzień i w nocy problemy biły się w jej umyśle z rozwiązaniami; czekała wciąż, aż będzie mogła usiąść przed klawiaturą, by przebić sobie drogę o te kilkadziesiąt linii kodu naprzód.
Rodzice mało z tego rozumieli, chociaż też nie przeszkadzali. Ojciec nie brał w ogóle Internetu na poważnie; uważał, że córka powinna wyrosnąć z gier komputerowych i nie przejmować się tak fanatycznie wypisywaniem bloków znaczków. Puszczał mimo uszu egzaltowane wyjaśnienia córki, że to przecież systemy symboli, równie dobre jak książki. Matka wydawała się pojmować z programowania tyle, że to potencjalnie dobrze płatna praca.
Emilia zwykle spędzała wolny czas nad książką albo przed swoją oblicznicą. Czarna maszyna, szumiąca cicho pod blatem wciśniętego w kąt sosnowego biurka, była jak koń albo oddział żołnierzy oddany dziewczynie. Kiedy po rozruchu zastygał obraz na monitorze, Emilia włączała systemową konsolę i zawieszała na chwilę palce nad plastikowymi klawiszami. Na ciemnym tle, za znakami oznaczającymi bieżącego użytkownika i katalog domowy, monotonnie migotał kursor. W tej chwili wypadki pozostawały w stanie zawieszenia: czystej możliwości, biegnącej we wszystkich kierunkach. W końcu jednak Emilia musiała wpisać pierwszą komendę tego dnia.
Czasem niejasno doznawała podobnego uczucia, myśląc o swoim życiu. Od swojego „teraz” mogła wywodzić różne linie czasu, zdarzenia zawsze wyprowadzające ją gdzieś daleko poza miasteczko G. — i to, że z jej teraźniejszości wychodziły owe linie, lśniące obok siebie jak pędzące światła, mogło chwilami osłodzić całą szarą nędzę młodości. Ale później plątały się one Emilii i gdzieś uciekały. Zostawała wtedy sama wobec zużytej miękkości starej poduszki, w którą ukrywała głowę, leżąc bezwładnie, nie umiejąc płakać. Komputer informował zaś pustą przestrzeń o błędach kompilacji, linia za linią.
(powrót do odcinka pierwszego)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz