Jeszcze tydzień wcześniej na szkolnym boisku trawa leżała wilgotna i blada ― ale zieloność wybuchała teraz ze świeżą siłą kolejnego roku, zawłaszczała murawę, wspinała się na korony drzew. To wiosna tchnęła we wszystko życie na nowy obrót rzeczy. Już za chwilę powinno się czuć miękkość ziemi pod butami, idąc na ławkę podczas przerwy. Na porannym wuefie chłopaki w krótkich sportowych spodenkach powinni pobiec za piłką...
...lecz przecież nie było na to miejsca. Tu i tam leżały obok siebie, zajmując trawę, stworzenia zarazem znajome i niesamowite: stołom z porozpłaszczanymi nogami, jakby z plasteliny, dotrzymywały kompanii pstre fotele bzyczące melancholijnie. W linie graniczne boiska i pola karnego próbowały się wtapiać zbłąkane białe foki, dźwigające w łonach żywność w foliowych opakowaniach. Tego rodzaju przybyszów nie można było się pozbyć; korzystali wszędzie bezkarnie ze słońca, wyjadali trawę i odpady, gzili się i rodzili młode, z których trudno powiedzieć, jaki mieli mieć pożytek właściciele rodziców.
Uczniowie, zwłaszcza pierwszoklasiści, spędzali dużo czasu przyglądając się połrzeczom ― jak zaczęto je nazywać. Odważniejsi drażnili je kijami i uciekali dopiero, gdy rozzłoszczona połrzecz atakowała. Gapie kibicowali z zapałem. Mnożyły się spóźnienia (5).
*
Torując sobie wśród kolegów wyjście z sali po pierwszej lekcji, Emilia zmieniła swój pogląd na życie, co zdarzało się jej często. Płaczliwe nastroje były oznaką słabości, na jaką nie mogła sobie pozwolić; zdarzenia, w tym klęski, należało brać na chłodno, i dalej przedzierać się w raz wybranym kierunku, jak długo to jeszcze możliwe. Pomyślała o rozgrzebanym projekcie aplikacji i usiłowała sobie dokładnie przypomnieć miejsce, gdzie ostatnio przerwała pracę. Emilia wierzyła, że pewnego dnia jakieś przedsięwzięcie za milion dolarów pozwoli jej już od nikogo, nikogo, nikogo nie zależeć. Zwłaszcza nie od tych ludzi.
A jednak uwierała ją sprawa Przemka, tak jakby wyrwano jej, Emilii, część ubrania albo oblano śmierdzącym ściekiem z wiadra. Chcąc się choć trochę oczyścić, podeszła do niego zaraz na przerwie. Robił coś w telefonie, mając na twarzy dość upiorny grymas ― wynik usilnej próby przybrania miny człowieka, u którego wszystko w porządku. Dziewczyna przełknęła ślinę i powiedziała, że wie, że tamto na lekcji nie było udawane. Zapytała, czy nie mogłaby jakoś jemu, Przemkowi, pomóc. Odpowiedział, że nie, ze spokojem, od którego zrobiło jej się zimno.
― Cześć ― usłyszała blisko głos Piotra.
Był nieznacznie wyższy od młodej hakerki, brązowowłosy, w żółto-kremowej koszuli i z czarnym plecakiem. Z ust Emilii wyszło niewyraźne powitanie; przyłapała się na niepokoju, czy w jej wyglądzie podczas rozmowy z Przemkiem tamten nie mógł dostrzec niczego mylącego... chociaż chyba nikt w szkole nie posądzałby żadnej dziewczyny o sercowe zapędy idące w tym kierunku.
― Mówił wam coś o losach Wiśniewskiej? ― zapytał Piotr, chwytając się dostępnego tematu.
― Nie, właściwie nie mówił za dużo, tylko pozwalał się wydziczać Darkowi z jego „ekipą”.
Przemek odsunął się od dwojga, nie odrywając oczu od ekranu; Piotrek zresztą nie zainteresował się szczególnie tym, co powiedziała Emilia.
― U nas mówią, że za większością ze wszystkiego stoją Chojnaccy.
― Ci, co mają te firmy i radnego?
― Mhm. Podobno syn Chojnackiego kupił maszynę, tylko nie bardzo się na niej zna.
― Och, widać. Wiesz, gdybym ja mogła dostać coś takiego w swoje ręce.
― Ja bym się bał ciebie. Jesteś zbyt mądra!
Na Emilię podziałał komplement: czuła, jak nerwoprzekaźniki rozprowadzają przyjemność po jej mózgu, jakby ktoś wrzucił do szklanki rozpuszczalną tabletkę plussszu. Piotrek także wyglądał na zadowolonego.
― Oj, ty ― szepnęła.
― No dobra, muszę już iść. Może spotkamy się jeszcze... dziś.
― Tak, jasne!
Trudno powiedzieć, czemu robi się tak wiele pod wrażeniem upływającej chwili. Emilii wydawało się czasem, że samotność usprawiedliwia wszystko, co by zrobiła.
Polskiego uczył pan Gaszyński, otyły mężczyzna noszący okulary z szerokimi zausznikami, modnymi dekadę wcześniej. Były osoby, które widziały w nim duży autorytet. Tego dnia omawiano wiersz „Campo di Fiori” Miłosza; podatną na bodźce wyobraźnię hakerki opanowały wizje obfitości owoców, i wina wsiąkającego między kamienie brukowe, i dymu niosącego zapach spalonego ciała. Ale komentarze polonisty o tolerancji, empatii, i zawierające jeszcze wiele innych słów, zdawały się bardziej mijać z życiem, takim, jakie się przeżywa, niż wiersz sprzed lat kilkudziesięciu. Podczas gdy pan Gaszyński wydobywał z uczniów wiadomości o strofach i środkach stylistycznych, Emilia dyskretnie kreśliła schematy funkcji na kartce wyrwanej z zeszytu ― nawet przed siedzącą obok Renatą zasłaniała te gryzmoły ― i słuchała dyskusji jednym uchem, próbując zapisywać jakieś jej strzępy w notatkach.
Później była matematyka. Tutaj potrzeba było realnej koncentracji.
Rozniosło się tymczasem przez Facebooka, że dyrektor Kulkowska odmówiła Sylwii Strąkowskiej urlopu, jaki powinien jej przysługiwać z racji ciąży. Dziewczynie dano do wyboru kontynuowanie nauki zwyczajnym trybem albo wypisanie się ze szkoły. Róża Kowalczak rozmawiała z Sylwią koło bramy, po czym siatkarka odeszła na razie z płaczem do domu. Hanukę, który uparcie wypierał się ojcostwa ― jak mówił, nie utrzymywał nawet kontaktów ze Strąkowską ― dyrektorka także wezwała na dywanik na którejś z przerw, po części dla jego dobra, bo pierwszoklasistę zaczęli zaczepiać samozwańczy obrońcy przyszłej matki. Rozmowy toczone na przerwach na korytarzu, a kontynuowane potem w Sieci krążyły wokół tej afery oraz „spektaklu” Darka Wysockiego (który gdzieś zniknął), tak jak rankiem trzymały się odlotu pani Wiśniewskiej. Krytyczne wypytywania ze strony uczniów, a wychowawcze tłumaczenia ze strony nauczycieli zajmowały sporą część lekcji.
Z klasy Emilii miała pójść w sprawie ciężarnej delegacja. Przewodziła jej oczywiście Róża, a u jej boku Kinga Niepsuj, przyjaciółka Strąkowskiej. Towarzyszyłaby im cała gromada wsparcia, gdyby nie zawęziły składu do siedmiu osób. Emilia też się załapała; usilnie szukała teraz okazji, by bronić uciśnionych.
Na dużej przerwie delegacja zebrała się i ruszyła do gabinetu pani dyrektor, który mieścił się tuż przy schodach na pierwszym piętrze starszego skrzydła budynku. Przepyszne drzwi z ciemnego drewna wyglądały trochę niecodziennie w otoczeniu brudnobeżowych ścian i wytartych parkietów. Wielkie remonty śmiałej dyrektorki-odnowicielki miały dotrzeć do tej części szkoły w roku następnym.
Wysunąwszy się z poważną miną naprzód, Róża Kowalczak zapukała w urzędowym geście i nacisnęła żółtą klamkę. Od widzenia z zasadniczą zwierzchniczką oddzielał uczniów jeszcze sekretariat. Pomieszczenie, pachnące nowością i skąpane w promieniach słońca, w jednej chwili wypełniło się delegatami klasy drugiej.
― A czemu was tyle przyszło? ― spytała jedna z pań siedzących przy biurkach.
― Chcemy się widzieć z panią dyrektor ― oświadczyło kilka osób na raz.
Zaczęto ich zapewniać, że pani Kulkowska jest obecnie zajęta i że było najlepiej, gdyby poczekali na korytarzu. Nie dawali jednak za wygraną.
― Przyszliśmy spytać, dlaczego nasza koleżanka nie będzie zwolniona z zajęć, mimo że jest w ciąży ― powiedział głośno Paweł Tucha, znany jako Koku.
Pozostali przytaknęli gromadnie a zgodnie; Emilia smakowała w duszy przyjemności bytowania stadnego. Młoda, gładka sekretarka o orzechowej grzywce starała się przekonać uczniów możliwie grzecznie, że ta kwestia ich osobiście nie dotyczy, ale może pani dyrektor odniesie się do różnych wątpliwości na apelu. Niektórzy dawali się zniechęcić: kilka spojrzeń pytało już kolegów: no dobra, to co, idziemy...?
― My tu zostaniemy i zaczekamy, aż będzie się z nami rozmawiać ― ucięła Róża.
― Oczywiście ― poparła ją Emilia.
Do pokoju weszło trzech maturzystów. Sprawdzali, jak sprawy stoją, jeśli chodzi o Sylwię ― przynieśli też wieść, że dziewczyna wróci z domu, żeby ewentualnie jeszcze raz mówić z Kulkowską. Sekretarki były coraz bardziej wyprowadzone z równowagi. Najstarsza prawie wrzasnęła, żeby zamykać drzwi i nikt się zresztą nie kwapił spełniać tego polecenia.
Wtedy dopiero pani dyrektor we własnej osobie stanęła w biurowym kostiumie na progu swego gabinetu. Była to kobieta średniego wzrostu, mająca włosy rzadkie i czarne oraz nos trudny do zauważenia. Zwykła przemawiać do podległych sobie ludzi miękkim, niemal matczynym głosem, i również tym razem nie poczęstowała młodzieży żadnym ze swych władczych tonów.
― Dlaczego się tak awanturują? ― spytała jakby zdziwiona. ― Przecież mówiłam, tłumaczyłam Sylwii.
― Ona jest załamana ― upierała się Róża. ― Rozmawiałam z nią i niczego nie zrozumiałam.
― Teraz sobie każda uczennica może sobie zrobić ciążę ― powiedział zwalisty osobnik w szarej marynarce, wyłaniając się zza dyrektorki. Miał na piersi przypinkę z napisem „EKSPERT”. ― Mamy w posiadaniu informacje, iż zaistniały przypadki ciąży nawet u osób płci męskiej. Wynika z niezależnych badań, że są to stany niedonaszane. Wywołuje się je z czysto hedonistycznych względów. Co by było, gdyby każdy tak sobie teraz unikał zajęć lekcyjnych?
― Ale Sylwia nie wywołała tego stanu specjalnie! ― oburzyła się Kinga Niepsuj.
― Jakie ma pan kwalifikacje, żeby się tak autorytatywnie wypowiadać? ― zapytała Emilia.
― A pani jakie ma? ― zezłościł się ekspert.
― Wy myślicie, że my tu jesteśmy wczorajsi? ― powiedziała ze śmiechem pani Kulkowska. ― Oho, ja znam młodzież od wielu lat. Wszystko będzie wyjaśnione na apelu o dwunastej. A teraz proszę, byście wyszli z sekretariatu, bo robi się bałagan.
Na moment zapadła cisza. Julka jako pierwsza mruknęła „do widzenia” i odwróciła się ku drzwiom; w ślady Julki podążyli kolejno maturzyści, za nimi niedościgniony na motocyklu Filip Gruchała ― syn Jana, Paweł Tucha zwany Kokiem, hakerka Emilia Dłociliska i milkliwy Jurek Lechowski, przewodnicząca Róża Kowalczak oraz, patrząca przed siebie z zaciśniętymi ustami, Kinga Niepsuj. I kiedy zamknęły się za nią przepyszne drzwi z ciemnego drewna, w sekretariacie zapanował znów spokój.
Jednak na korytarzu przy schodach zdążyło się zebrać sporo uczniów czekających na wynik delegacji. Otoczyli oni wychodzących i wypytywali o słowa dyrektorki, o planowany apel i o tajemniczego eksperta, którego przysłało ponoć wojewódzkie kuratorium. Niewiele się dało powiedzieć konkretnego, ale Róża zdała dokładnie sprawę ze zdarzeń, a Kinga z Pawłem dorzucali swoje komentarze.
― Nie wiem, po co my się tu w ogóle uczymy ― oznajmił głośno Ryszard, tyczkowaty uczeń trzeciej klasy. ― No weźcie, to już lepiej pójść komuś pilnować połrzaka niż tutaj siedzieć.
― To po co siedzisz?
― No właśnie chyba przestanę.
― Ryszard ma rację, jeszcze z siedem lat żeby się zabijać między sobą o podawanie frytek ― dołączył się młody głos z drugiego rzędu.
Tutaj wśród zgromadzonych ujawniło się kilkoro korwinistów przekonujących, że za sytuację odpowiada socjalizm i ograniczenia dla prywatnych biznesów. Ponieważ wielu uczniom nie chciało się tego słuchać, tłum rozrzedził się znacznie i pozostało tylko parunastu dyskutantów i kibiców. Róża była teraz w swoim żywiole, wytaczając armaty argumentów za lewicą, wykpiwając przeciwników, zaś na ich ataki reagując sarkastycznymi minami. Padały zmieszane nazwiska publicystów i myślicieli.
*
Znudziwszy się dysputami, Emilia zaczęła zaglądać przez ramię Renaty, która śledziła w komórce wydarzenia z liceum. Usiadły na parapecie, choć oczywiście nie wolno było tego robić.
― Czarek napisał, że przyjdzie do szkoły w sprawie Sylwii, i namawia wszystkich, żeby przybyli go wspierać.
― Ten Czarek przyszły biznesmen?
― Mhm.
Chłopak, o którym była mowa, nie poszedł do szkoły średniej: jego mama zmarła jakoś wcześnie i znajdował się, zresztą tylko oficjalnie, pod opieką ojca pijącego po lokalach. Czarek pracował jednak ― z tego, co się słyszało ― w różnych miejscach, zbierał fundusze, i chwalił się tym na Sieci. Tyle wiedziała Emilia z drugiej ręki, bo nie miała go nigdzie w znajomych.
Przyjaciółka czytała głośno przyjaciółce komentarze, jakie pojawiły się pod jego zdawkową zapowiedzią. Sama Strąkowska napisała już po kilku minutach, że Czarek nie musi naprawdę występować w jej imieniu; Renata uzupełniła wiedzę Emilii mówiąc, że nie dalej niż tydzień temu pododawał on komentarze do zdjęć siatkarki w parku i na plaży.
― Teraz ma otwierać sklep, nie wiem, czy słyszałaś ― dodała, wymieniając nazwę ulicy w mieście W. ― Będzie sprowadzał elektronikę z Niemiec.
― Myślisz, że Sylwia może na to polecieć?
― Ha, on tak może myśleć.
― Ja bym na jego miejscu wiedziała coś o tych odwracalnych ciążach. To chyba ma być jakaś nowa magia, a nie zwykła aborcja. Zresztą nie oszukujmy się, myślę, że wielu chce napoić konie w tej rzece ― rozważała Emilia.
― O, chyba tak ― zachichotała Renata. ― Słuchaj dalej, zaczyna się. Aleksander Tadeusiak: dajesz! Cztery wykrzykniki, pięć osób już to lubi. Hanna Wolniewicz: look out! Cezary is coming! Zacny inglisz, prawda?
― Prawda.
― Dobra. Przewińmy dalej...
Młoda hakerka nie lubiła Facebooka, nie przeglądała go w szkole, niechętnie się fotografowała czy dzieliła rzeczami, które wydawały jej się banalne. Głównym powodem, poza powszednim dla niej oddaleniem od codziennego życia, był wstręt do sprzedawania się korporacjom. Emilia dużo wiedziała o wewnętrznych maszyneriach i sposobach zarabiania w swojej branży, stąd miała pewne wyobrażenie o tym, co niemoralne. Ale, trzeba przyznać, nie robiła wiele dla rozpowszechniania tych poglądów, wydających się jej częścią jej prywatnej osobowości.
Przesuwając palcem po ekranie, Renata Walczak wyławiała kolejne kąski, zaś Emilia odwróciła się i spojrzała w dół przez grubą szybę. Były tam tylne drzwi do liceum, tkwiące w starej ścianie pokrytej farbami i napisami; na drugą stronę ulicy, na podwórka kamienic, niektórzy chadzali na papierosy. Z piętra widziało się schody u wejścia jako kilka leżących na sobie płaszczyzn ― przesłaniało je z osiem głów stojących uczniów. Przy prawej krawędzi pola widzenia pojawił się biały motocykl i umysł Emilii połączył z nim rozbrzmiewające warczenie; osoba w czarnym kasku podjechała pod drzwi i gdy odsłoniła twarz, na górę dotarł obraz bruneta o urodzie dziecinnej oraz jakby rozsmarowanej ― takie słowo przyszło do głowy patrzącej, która natychmiast szturchnęła Renatę.
― Popatrz, to on? ― spytała Emilia.
― Tak, to jest Czarek. Popatrz, naprawdę przyjechał zrobić drakę.
Zwróciwszy znów uwagę na korytarz, zobaczyły po lewej, przy drzwiach do sekretariatu, gromadkę liberałów, dyskutujących teraz wyłącznie między sobą. Bliżej schodów, przy gazetce ściennej, ludzie skupili się wokół nieszczęsnego Hanuki, stojącego z zaciętą miną i rękami w kieszeniach marynarki. Dotrzymywało mu towarzystwa dwóch kolegów, równie dandysowatych, których twarze były oczywiście opatrzone, ale Emilia nie znała ich imion.
Czarek wspiął się na piętro z kaskiem pod pachą. Miał liczną asystę gapiów, przez co wyglądał na ważną osobistość ― rzucało się jednak w oczy, że wcale nie był wiele wyższy od niedużego Hanuki. Nie wiadomo skąd pojawiło się pięciu chłopaków, formujących obstawę młodego przedsiębiorcy. Byli głównie z klas drugich. Wzrokiem pełnym napięcia Czarek rozejrzał się wokół. Patrzono z kolei na niego z ciekawością. Jakieś osoby chichotały.
― Koledzy ― powiedział mocnym głosem ― czy ktoś z was rozumie, czemu jest tutaj tyle niesprawiedliwości? ― Słuchano go teraz w ciszy. ― Czemu przepisy i widzimisię biurokracji są ważniejsze od ludzkiego podejścia? Może kiedyś edukacja w tej szkole stała na wysokim poziomie, ale na pewno tak nie jest za rządów dyrektor Kulkowskiej. Bez mrugnięcia okiem powiedziała zrozpaczonej dziewczynie, przechodzącej...
― Kto panu pozwolił tu wygłaszać przemówienia!? Czy to jest wiec wyborczy!
Czarek obrócił się, tak że stanął twarzą w twarz z panią dyrektor, która wyszła na korytarz. Emilia z miejsca zauważyła, że Kulkowska nie mówiła na „ty” do przybysza spoza liceum; nie miał też zmienionych butów!
― Przyszedłem o coś zapytać jako obywatel, proszę pani.
― O, na pewno nie uda się to w ten sposób, proszę pana!
― Wejdźmy do gabinetu ― powiedział Czarek, zwracając się do swoich przybocznych.
Dyrektorka i wyległe zza biurek sekretarki nie chciały go rzecz jasna wpuścić. Zadzwonił dzwonek na czwartą lekcję, ale nikt się nie oddalił, przeciwnie, miejsce przy drzwiach z ciemnego drewna otaczała szczelnie coraz grubsza pętla młodych ludzi. Kobiety w końcu ustąpiły, chyba bardziej z chęci ucieczki od tego tłumu niż przekonane przez natrętów. Do środka wlały się od razu osoby z pierwszych rzędów, zastawiając drzwi. Emilia, będąc bliżej tyłu, słyszała, jak jakiś pierwszak niedaleko zachwycał się stylem Czarka; „dyra też mocna, jeszcze zobaczycie”, odparł górujący nad wszystkimi Ryszard; na przedzie unosiły się ręce trzymające smartfony ustawione na filmowanie.
― Chodź, chodź, chodź! ― zawołała gorączkowo Renata, ciągnąc Emilię za rękaw.
Bez pardonu rozpychając się pomiędzy ludźmi, dotarły do okna po przeciwnej stronie. Koleżanki Renaty Walczak starały się dla nich zachować trochę wolnego miejsca, chociaż napierano z kilku stron. Młoda hakerka wspięła się na parapet i przylgnęła do szkła. W dole wzdłuż szkolnego podjazdu rósł żywopłot, pokryty jasnymi liśćmi; flesze błyskały prawie ciągłym światłem; czarnowłosa pani w średnim wieku z trudem złaziła z krzaka, wspomagana przez słaniającego się, zapewne potłuczonego eksperta w szarym garniturze. Kobieta oglądała z rozpaczą swoją koszmarnie pogniecioną spódnicę. W końcu dała się prowadzić na parking. Gdy Emilia zdecydowała się odwrócić, by spojrzeć na licealistów z rodzinnego miasteczka, towarzyszący Kulkowskiej mężczyzna wybierał właśnie numer na telefonie.
Autorko, przestań pisać do szuflady! Zapraszamy do sprawdzenia naszego portalu www.wydacksiazke.pl. Przetestuj system, w którym możesz samodzielnie zaprojektować i opublikować własną książkę.Po więcej informacji na temat self-publishingu zapraszamy na www.blog.wydacksiazke.pl Pozdrawiamy, WydacKsiazke.pl
OdpowiedzUsuńPierwszy komentarz, reklama i świat dowiaduje się, że Studio jest - kobietą! Przyjmujemy tę hipotezę jak każdą inną. Jednak nie jesteśmy zainteresowani (zainteresowana) samowydawaniem "Hakerki" na papierze. Pozdrawiamy, L.S.E.
Usuń