Po drukarkach trójwymiarowych następnym krokiem była czterowymiarowa drukarka rzeczywista. Jako pierwszy zbudował ją macedoński inżynier Goran Dolew ze Skopijskich Zakładów Automotorowych. Jego dziecko, PROMEN-1, wykorzystywało części przywiezione z innych części byłej Jugosławii, gdzie złom stał się bardzo tani po wojnie. Podstawą konstrukcji stała się starożytna atramentowa drukarka Epson. Była ona ośrodkiem układu wybijającego w rzeczywistości szczeliny odpowiedniego kształtu, prowokujące ruch cząsteczek subatomowych, który to ruch formował żądany byt w czasoprzestrzeni. Maszynę napędzały trzy hałaśliwe silniki Diesla. Trzeba było ją przykrywać białym prześcieradłem, żeby wędrujące fotony ją omijały.
Dolew podczas prezentacji przed obliczem dyrekcji wydobył ze swojego PROMEN-a kolejno jednorożca, dwóipółminutowe kontinuum czasoprzestrzenne ze stali cynkowanej oraz marmurowy posąg Batmana (już na tym etapie widoczne były problemy z kontrolowaniem działania drukarki). Po pokazie widzowie z kierownictwa fabryki przypisali jednak to wszystko raczej kolorowym kruchym ciasteczkom, jakimi ich inż. Dolew poczęstował, niż jego dziełu życia. Finansowanie projektu wstrzymano.
Tylko jedna osoba na sali zrozumiała wagę odkrycia — Adam Lufa, właściciel sklepu modelarskiego w Otwocku pod Warszawą. Sobie jedynie znanym sposobem Lufa wydobył od Dolewa plany PROMEN-a i zabrał je z sobą w teczce do kraju. Na podstawie notatek Lufa, przy pomocy swojego pracownika Eugeniusza, zbudował w piwnicy pierwszą polską rzeczywistą drukarkę czterowymiarową FORMEN. Ważyła ona pięć ton i miała teoretyczną wydajność dwóch tysięcy metrosekund na godzinę, lecz trzeba było ją co pięć minut wyłączać, by wyczyścić matrycę silnym detergentem. Zaniedbanie groziło niekontrolowanym powstawaniem niechcianych tworów, jak na przykład dokładna replika ósmej sowieckiej dywizji pancernej z 1944 roku, którą trzeba było zwalczyć analogiczną jednostką niemiecką. Utrzymywanie w sekrecie tego, co się działo w piwnicy domu Adama Lufy, nie było więc wcale proste.
W końcu znalazł się też niechciany naśladowca, Erik Rosenbaum z Berkeley w Kalifornii, który dzięki funduszom uzyskanym od kolegi zbudował w swoim pokoju w akademiku maszynę SFAG (skrót od Suitable For Any Gender). SFAG miało wydajność aż piętnastu tysięcy metrosekund na godzinę i wkrótce po rozruchu spaliło prawie cały uniwersytet wraz z samą osobą Rosenbauma, co jego kolega ― który zebrał żniwo medialnego szumu i przejął interes ― uznał za wielki sukces. Skala zniszczeń uniemożliwiła również dokładne ustalenie charakteru powiązań między konstrukcją z Berkeley a konstrukcją z Otwocka. Późniejszy proces Adam W. J. Lufa, spółka z o.o. przeciwko Dreamprinter Corp., zakończony zresztą ugodą, niewiele w tej sprawie rozjaśnił. Podejrzewa się, że Lufa miał w domu zawirusowanego Windowsa, który wyprowadził kluczowe informacje na tajne fora sieciowych chuliganów, gdzie z kolei odnalazł je Rosenbaum.
Wkrótce ten pionierski okres czterowymiarowego drukowania przerwała eksplozja zastosowań przemysłowych i wojskowych. Wcześniejsze ograniczenia produkcyjne i logistyczne przestały obowiązywać. Wystarczyło źródło energii i, co najważniejsze, rzeczywista drukarka czterowymiarowa.
Pewnego dnia w Internecie pojawiły się filmy pokazujące na ulicach dzielnic rządowych Pekinu, Moskwy i Teheranu szalejące jaszczury oraz pełzające głowonogi-giganty z wijącymi się mackami. Ludzie w garniturach uciekali w panice, a budynki waliły się, kruszone i gniecione przez potwory o martwych oczach. Materiały te telewizje nadały jako ciekawostkę, ponieważ powszechnie uznano je za tak zwaną lipę. Węszono tutaj sprytną reklamę jakiegoś studia graficznego. A jednak tak wyglądała prawda. Stany Zjednoczone ponownie stały się jedynym supermocarstwem dzięki swojemu drukowanemu uzbrojeniu. Myszy zjadły arsenały jądrowe, niczym ― niemal tysiąc dwieście lat wcześniej ― króla Popiela w wieży.
Prawdziwą eskalację chaosu przyniosło rozpowszechnienie produktów Dreamprinters Corp. wśród użytkowników domowych. Mieszkania zamieniano w rajskie zakątki dekadenckich przyjemności, gdzie zapraszano znajomych na imprezy; ścigano się na wspaniałość samochodów, ubrań, domów; wszechobecny stał się obyczaj sąsiedzkich najazdów i zajazdów dla urozmaicenia codzienności (wykorzystywano do tego celu gobliny). Nużące prace zlecano rojom użytkowych owadów, podobnych do pszczół czy mrówek, które wybijano sprejem, gdy przestawały być potrzebne. Wielkie plastikowe rury wkładane do mózgu potrafiły dostarczać nieprzerwany strumień artykułów i filmików z Internetu z pięciokrotnym przyspieszeniem. Różowe, pluszowe pijawki odsysały tłuszcz i stymulowały wzrost okolic ciała, gdzie uważano to za pożądane. Oczywiście na te wynalazki trzeba było mieć pieniądze. Szybko jednak wartość pieniądza przestała wiele znaczyć.
Wszelkie próby sztucznego zatrzymania tych tendencji były skazane na klęskę, bo każdy właściciel rzeczywistej drukarki czterowymiarowej mógł przeciwstawić siłom egzekwującym prawo ― siły własne, wcale nie gorsze. Było tak przynajmniej, dopóki jeszcze wszystko działało.
(powrót do odcinka pierwszego)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz