Na szosie między miejscowością L. a miasteczkiem G. lekki, wiosenny deszcz wilżył asfalt. Ptaki śpiewały, ślimaki zaś żerowały na młodych liściach. W szałasie pod lasem, za osłoną z gałęzi, znajdowała się baza grupy młodzieży. Rześka, ładna szatynka w kawowej sukience gotowała mleko w garnuszku nad ogniskiem. Na skraju zarośli podszytu stał równy rząd puszek po tanim piwie.
Z pewnej odległości do dziewczyny zbliżało się trzech chłopaków, niosących jedzenie w torbach i broń. Rozmawiając ściszonymi głosami spoglądali w rozjaśniające się niebo. Urywane błyski, które można by wziąć za oznakę burzy, ukazywały się wśród chmur.
― Jeszcze nie patrzą na was dziwnie w tym sklepie? ― zapytała Daria.
― Wchodzimy zawsze pojedynczo, więc póki co spoko.
Parsknęła śmiechem i zaczęła wypakowywać specjały: biały chleb, szynkę, pomidory, zupki chińskie. Młodzi mężczyźni wyraźnie się nudzili. Mówili o zbliżającej się głośnej walce MMA Najtora z Abu Szachem.
― Najtor to głupi buc, nie umie walczyć ― wyrokował Szymon. ― A Abu Szach ostatnio rozłożył tego Niemca, pamiętacie?
― Ej, ja bym chciał, żeby Najtor wygrał ― odparł Filip. ― Jemu się należy na zamknięcie.
― Dobrze by było załatwić telewizor ― powiedział Hubert. ― Chyba w lesie jest zawsze jakiś leśniczy z domem, co nie?
― No ta, wbijamy na chatę do leśniczego na mecz!
Kiedy Daria uporała się z porządkami i robieniem poczęstunku, poszli wszyscy grać w karty do szałasu. Trawa była za mokra na piłkę.
W tym czasie na myśliwskiej ambonie siedziało dwóch dryblasów z technikum dyrektora Ukwiałowicza. Jeden z nich patrzył przez chińską lornetkę na obóz pod lasem, drugi, złotowłosy, wyciągał sobie z zębów resztki chrupek o smaku keczupowym.
― Są w środku ― rzekł ten z lornetką. ― Zaczekajmy dziesięć minut.
― A wiesz, gdzie jest Krzysiek? Jak nagle wróci, to będzie.
― Nie wróci. Szykuj łopatę.
Na dole mężczyzna w kapeluszu leniwie głaskał karton czerwonej paczki papierosów Marlboro. Bardzo uważny obserwator mógłby zauważyć w wygięciu warg, w drgnieniach rąk niewielkie zakłócenie. Komórka w kieszeni była rozładowana: mężczyzna nie zdołał tego przewidzieć. Nie odwrócił głowy, gdy usłyszał odgłos butów na stopniach drabiny.
Blondyn wyciągnął szpadel, wbity w ziemię koło pokrzyw, i ruszyli gęsiego granicą lasu, tak, by być ukrytym wśród drzew. Prowadził chłopak z lornetką zawieszoną na piersi, rozgarniający krzaki i gałęzie; pochód zamykał właściciel kapelusza. Uważnie rozglądał się po otoczeniu.
Minęli już łukiem obozowisko i zapuszczali się w głąb terenu zajętego przez roślinność. Przewodnik narzucił wolniejsze tempo. Szukał wokół znaków. Złotowłosy oglądał się niespokojnie tam, gdzie powinni znajdować się posiadacze przedmiotów, jakie zamierzali zabrać.
― Kop ― padło krótkie polecenie.
Miejsce rzeczywiście nosiło ślady przesunięcia ziemi i udeptywania adidasami. Chłopak z łopatą zaczął pracować, popędzany przez kolegę; mężczyzna milczał i nasłuchiwał. Wydawało się, że odgłosy mogą zwrócić na nich uwagę. Porcje ziemi i piachu utworzyły po paru chwilach niewielki wzgórek, blondyn był mokry od deszczu i potu.
― Ostrożnie, kurwa, nie uderz ― syknął agent w kapeluszu.
Na dnie ukazały się dwie jaśniejsze, wypukłe formy, jedna szarawa, druga podchodząca bardziej pod brąz. Ruchy szpadla okrążały teraz półkule, odsłaniając je po bokach.
― Wyjmij szare. Rękami, bo delikatne ― uzupełnił.
Pod lekko zarośniętymi, czarnymi teraz dłońmi skonkretyzował się kształt: częściowo ludzki czy małpi, bo posiadający tułów, głowę i ręce, ale o zakłóconych, obcych proporcjach; dół był potrącony i przypominał oku niczego znanego. Chłopcy patrzyli w to coś zadziwieni, jak gdyby bawili się w zakopywanie ciał na plaży i odkopali dziwne i martwe. Tak czy inaczej, ostatni fragment tego porównania wydawał się prawdziwy. Człowiek w kapeluszu schylił się po korpus i włożył go do plastikowej reklamówki Hugo Bossa. (14.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz