piątek, 9 stycznia 2015

Odcinek szósty

I narosło niestety to opóźnienie, nie dlatego, że trudno "Hakerkę" pisać (to jest czynnik występujący od początku), ale dlatego, że rzeczywistość ciągle się o nas upomina. Dlatego też Studio jest zmuszone na stałe zredukować miejsce dla "H." w ramówce i odtąd publikować w drugą niedzielę miesiąca. Z myślą, że jest to termin do dotrzymania. (Czyli następny odcinek będzie 8 lutego... chyba że uda nam się zrobić jakąś niespodziankę).

Trzeba przyznać, że tym razem wysiłek skoncentrował się bardziej na Informacjach niż na ciągu głównym. Jest jednak nadzieja, że w odcinku siódmym przejdziemy do opisu zdarzeń, o które nam tutaj chodziło od początku.


Nieuchronnie straciła rachubę filiżanek kawy, obgryzionych ołówków, komend wprowadzonych w czarnym terminalu; jedynie w notatniku dało się łatwo podliczyć zabazgrane kartki. Kilka dni wystarczyło, by został ukończony kościec programu. Była to maszyna mająca zmierzyć się z właściwym problemem. Emilia siedziała w swoim pokoju na górze, milczała zacięcie i próbowała poszczególne przypadki oraz zestawy danych. Kiedy wynik okazywał się niezgodny z wzorcem (który należało oddzielnie wyliczyć), zaczynało się misterne dostrajanie parametrów, poprawianie trzecich i piątych miejsc po przecinku, co zwykle powodowało sypanie się kodu w jakichś oddalonych miejscach. Zresztą nie wszystko dawało się porządnie przetestować bez automatyzacji tysięcy prób z losowymi zmiennymi, jednak hakerce brakło już ochoty na zagłębianie się w te kwestie.

W szkole rozprzężenie nastało na szczęście zupełne. Tak jak przewidywała Róża, Słabiszewski wycofał się z walki z połrzeczami, przeprosiwszy się z samorządem. Trzeba zaznaczyć, że ten ostatni raczej nie poszedłby na ugodę, gdyby nie pojawił się Tomek z drugiej klasy humanistycznej (tej samej, co Piotrka). Tomek przekonał wszystkich, że chociaż dyrekcja wymaga, żeby uczniowie zapowiedzieli pomoc w planowanych działaniach „porządkowych”, to chodzi tu obu stronom jedynie o deklarację, a praktyka pójdzie własnym torem. Po owej lekcji realnej polityki współpraca szła bardziej bez zakłóceń. Rodzicom nieprzychodzących rozesłano dosyć groźne w tonie monity. Lekcje były jednak łączone i poskracane.

Żeby uzyskać jakieś wyniki na domowej oblicznicy, należało wydzielić dla sieci neuronowej zadanie mniejsze niż frontalne natarcie na kod drukarek czterowymiarowych. Emilia przejrzała w Sieci trzy długie wpisy na blogach na ten temat, w tym jeden pisany przez Hindusa mało gramatycznym angielskim. Z lekkim zamętem w głowie dziewczyna poszła do ogrodu na huśtawkę. Powoli bujając się, patrzyła na swojskie świerki i modrzewie, na krzewy pomidorów i malin rosnące u sąsiadów. Wszystko to było znane na pamięć, niemal odwieczne.

Po dłuższym czasie hakerka zeskoczyła na ziemię wiedząc już, że poszczuje swoim programem ― same tkanki.

Język sprawczy miał bowiem wersję pełną i uproszczoną. W tej drugiej przedmioty składały się ze z grubsza jednolitych kawałów czy brył, zbudowanych z czasoprzestrzennych struktur powtarzalnych (z pewnym marginesem odchylenia) tak jak wzór na materiale. Znaczniki kodu określające ten wzór zamierzała Emilia zadać świeżo uwarunkowanej maszynie. A potem ― zobaczyć, co się stanie.

Dziewczyna wpadła do domu nieco zbyt gwałtownie, niecierpliwie zamykając drzwi wyjściowe.

― Emilia, czy ty nie przesadzasz czasami? ― zawołała mama z kuchni.

― Znowu idziesz do komputera?

No wspaniale, chciałoby się powiedzieć: tata wyłonił się z salonu ze ścierką do wycierania kurzu. Była sobota, więc dostawał od żony różne zadania; wyjeżdżał następnego popołudnia. Jeśli o Emilię chodzi, mycie podłogi mopem było ostatnią rzeczą, do jakiej chciałaby być zagoniona w tej chwili, nawet jeżeli w zasadzie lubiła sprzątać. Błagalne oczy nic nie dały; młoda Dłociliska zdołała tylko wymóc na tacie, żeby dał sobie opowiedzieć o projekcie po skończeniu z pokojem i kuchnią, przed obiadem.

Zaprowadziła rodzica na górę i spróbowała rzecz metodycznie wyjaśnić.

― Ty to wszystko zrobiłaś? ― zapytał tata.

W jego głosie zabrzmiała pewna bezradność, którą Emilia chętnie wzięła za podziw.

― Określiłabym to raczej jako równomierny postęp.

― Wiesz co, mogłabyś uporządkować moje maile. Mam w nich straszny bałagan.

Tego akurat się nie spodziewała, ale zgodziła się na wszelki wypadek.

Wbrew logice, komputer rodziców był nieco nowocześniejszy niż ten należący do Emilii, ale Windows miał przestarzały. Cała poczta leżała w szarym i kanciastym z wyglądu Outlooku Expressie. Dziewczyna westchnęła. Maile piętrzyły się ekran za ekranem, tworząc bezład codziennej korespondencji, reklam i kopii przekazanych do wiadomości (11.). Układając to wszystko w foldery, mogła dowiedzieć się mnóstwa rzeczy, które prawdopodobnie nie były dla niej przeznaczone. Na raz toczyły się setki gier i zabiegów, po różnych zakątkach kraju, po różnych urzędach, chyba nie do ogarnięcia, zwłaszcza że Emilia nie znała się na polityce i nigdy jeszcze nie czuła tego silniej. Można było wprawdzie odnieść wrażenie, że są z grubsza dwie grupy: tych, którzy próbują zachować jakiś porządek biurokracji i tych, którzy by go po trochu rozmontowali. Po być może godzinie zaskoczył któryś obwód w umyśle hakerki i potrafiła sortować wiadomości od jednego spojrzenia, jak automat. Wtedy też stało się to naprawdę nużące. Z ulgą oddała mysz ojcu, gdy skończyła, cokolwiek licząc, że może będzie mogła odtąd spokojniej pracować nad swoim przedsięwzięciem.

― A powiesz mamie, żeby mnie nie cisnęła?

― Jak to „nie cisnęła”? Dziecko, powinnaś się skupiać na tym, co ci może przynieść jakąś przyszłość, uczyć się...

Przyszłość!

― Ale to są praktyczne doświadczenia. Wpiszę to sobie do życiorysu, jeśli mi się uda. Zresztą tak czy inaczej czegoś się uczę.

― Żebyś ty nie poszła do więzienia.

― Nie pójdę.

Następnego dnia jakoś się wykręciła od jechania z rodzicami na dworzec kolejowy. Tata pakował od rana rzeczy do czarnej, plastikowej walizy. Powstała okazja do nowych scysji, bo mama nie bardzo chciała mu pomagać; mówiła, żeby sam sobie wszystkiego szukał. Emilia starała się to przeczekać po cichu w salonie ze szklanką soku pomarańczowego i krakersami, trochę czytając książkę, a trochę nic nie robiąc.

Nadeszła chwila pożegnania. Zawołana, młoda Dłociliska poszła do przedpokoju ― zobaczywszy ojca z walizką poczuła głęboko, że powinna rozstać się z nim czule, i kiedy wtuliła się w niego, ta czułość stała się w pełni szczera. Obok stała mama, niewysoka kobieta, która w nowej prostej fryzurze wyglądała już zupełnie jak typowa lekarka. Chociaż na jej twarzy gościł wyraz chyba w najlepszym razie bezbarwny, Emilia pragnęła przynajmniej domyśleć w nim coś cieplejszego, odpowiedniejszego dla sytuacji (12.).

Potem pojawiły się dni spływające jak woda w głąb zlewu. Wyniki rozruchu sieci neuronowej wychodziły najwidoczniej całkiem obok sedna, a warunkowniczka nie umiała jasno zrozumieć zasady tego błędu. Bo musiała się w tym kryć jakaś regularność. Emilia zrzucała to, co zwracał program, do plików tekstowych; z trudem zdołała namówić mamę, by móc je wydrukować; siedziała potem w pokoju nad porozkładanymi kartkami, przygryzała wargi i myślała. Pierwszy zapał jednak opadał. Znienawidziła gdb, które jej służyło do długich sesji ścigania tego nieznanego defektu to tu, to tam w kodzie źródłowym. Hakerka nie znosiła dobrze klęsk swojego intelektu, bezsilnego wobec tylu zjawisk i braków wzgardzanego życia na mięsie, ale do jasnej cholery, czemu i tutaj...? Piotrek nie pisał (trudno). Z Renatą jakieś mało istotne rozmowy o muzyce i ubraniach.

Aż przyszedł ten wieczór, kiedy zgasły światła (15.).

― Mamo, u ciebie też nie ma prądu?!

― Nie ma!

Emilia zeszła na dół po omacku dobrze znaną drogą. W kuchni sięgnęła po świecę i zapałki. Pojawiło się słabe, szczególne światło, robiące jakby żółte plamy na szybach okiennych. Czekając na mamę, hakerka usiadła przy stole i wzięła magazyn.